ACL – anterior cruciate ligament.

“Sport to zdrowie” – takie hasła reklamowe były słynne w latach mojego, a może i Twojego, dzieciństwa. Teraz świat poszedł naprzód (zwłaszcza, jeśli chodzi o cenę paliw) i słowo “sport” zostało zmienione na “rekreacja”. Co to jest rekreacja? Moja skrócona regułka brzmi: każdy uczestnik jest zwycięzcą. Coś w tym jest. Sam teraz propaguję i szerzę aktywność fizyczną, a dokładniej pływacką, w moim małym miasteczku. Wiecie gdzie jest Gdańsk, Gdynia, itp.? To ja właśnie robię to całkiem po drugiej stronie Polski.

Wracając do regułki o sporcie, to w ciągu 17 lat gry w piłkę, przygody z piłką, zabawy z piłką… każdy może nazwać to jak chce, odniosłem kilka mniej lub jeszcze mniej groźnych urazów. Zaczęło się od stłuczenia barku/obojczyka. Wtedy jeszcze nie odróżniałem tych rzeczy, a teraz już na przykład wiem, że obojczyk po łacińsku to clavicula. Później przyplątało się złamanie dwóch kości śródręcza. Jak wszyscy wiemy po łacinie to będzie… I co? A tyle razy słyszałem od niektórych z Was, że na AWFie to się tylko bawimy albo sobie gramy. A wystarczy poczytać co się dzieje w krakowskim Babilonie, AGHowcy… ;). Żarty, żartami, ale… to kto wie jak jest z tym śródręczem? Metacarpus, jakie to proste. I to chyba tyle z kontuzji. Nie liczę tutaj od pięciu do ośmiu skręceń kostki, które można powiedzieć, że towarzyszą mi od zawsze. Ogólnie nie jest najgorzej. Sylwetkę, skromnie mówiąc, mam w porządku, czyli sport pisany małymi literami wyszedł mi na zdrowie. A więc co zaszkodziło mojemu kolanu? Bezpośrednio, zwykła, codzienna czynność, którą wykonuję odkąd nauczyłem się chodzić po schodach. Końcówka maja, kolejne zejście na półpiętro w mojej wieloletniej karierze codziennego chodziarza i stało się. Kolano zachowało się nienaturalnie, zrobiło lekki skok w bok i wróciło na swoje miejsce. Na zewnątrz wszystko wyglądało tak samo, ale to już nie było to samo. Uczucie opuchlizny w środku, zmniejszenie ruchomości nogi w kolanie to tylko pierwsze objawy… niestety nie przeziębienia czy grypy, ale czegoś innego. Po kilku dniach wydawało się, że nie będzie najgorzej, można było chodzić, a nawet i biegać. Z bieganiem był tylko jeden mankament. Trasa musiała przebiegać w linii prostej. Niby mały szczegół, a jednak nie dawał mi spokoju. W połowie czerwca wizyta w naszej miejskiej klinice, badanie na specjalistycznym urządzeniu i wyniki. Na 99% więzadło w kolanie zrobiło “pstryk”. Dla potwierdzenia w 100% skierowanie na badanie rezonansem magnetycznym. I tutaj zaczyna się przygoda z naszym rodzimym, polskim NFZ. Wykonałem telefon do około pięciu placówek, które wykonują takie badanie. Scenariusz rozmowy wszędzie taki sam:

– Na kasę chorych pierwszy wolny termin za około 3-4 miesiące, czyli październik.
– A prywatnie?
– Zapraszamy choćby dzisiaj.
– A jaki koszt takiego badania?
– 500 zł.

Ostatecznie początkiem lipca wylądowałem w kosmicznej kapsule, która wykonywała dziwne dźwięki. Na szczęście nie aż tak, żebym nie zdrzemnął się podczas 15-20 minutowego badania. Wynik już następnego dnia, elegancko zapakowany w kopercie z płytą cd w środku. Okazało się, że różnica jednego procenta między 99% a 100% nie jest żadną różnicą. Wynik badania: więzadło krzyżowe przednie zerwane. Leczenie tego typu urazu jest dosyć proste i nazywa się rekonstrukcja. W światku lekarzy i pielęgniarek zwana ACL. Zabieg w sumie też jest dosyć prosty i powszechny. Stąd wytniemy, tam podwiniemy i zajmie to około godzinkę – tak to mniej więcej wygląda. Problem w tym, żeby się dostać na stół, na którym będzie to wykonane. Wolne terminy w placówce z napisem NFZ znowu oddalone w czasie i to bardzo. Na szczęście znalazł się sponsor i zagraniczny kapitał pokrył koszty zabiegu. Zabieg całkowicie przypadkowo został wykonany w połowie sierpnia ;). Trwał rzeczywiście około 60 minut. Zaczęło się od przyjemnego ukłucia – osoby o słabych nerwach proszone są o przejście do kolejnego akapitu – w kręgosłup. Następnie w prawej nodze od środka zrobiło się ciepło, przyjemnie i… to by było na tyle, jeśli chodzi o to co w niej czułem. Potem już wywijali nią w każdym możliwym kierunku, ale jakoś wcale mi to nie przeszkadzało. Jako ciekawostkę podam, że drugą nogą mogłem spokojnie komuś “oddać”, jeśli by na to zasłużył. Po 15 minutach zabiegu, kiedy patrzenie w sufit zaczęło być nużące dostałem propozycje nie do odrzucenia. Dalszy przebieg operacji mogłem śledzić na mały monitorze tuż obok mnie. Widziałem jak wiertło kręci się gdzieś pomiędzy kością piszczelową a udową, była jakaś nitka, a na koniec dźwięczny odgłos młotka. Ale tak jak i w kinie film się musiał kiedyś skończyć. Ilość nożyc, skalpeli, wierteł się zgadzała, także można było przystąpić do zszywania. Lekarz powiedział, że wszystko się udało. Mi nie pozostało nic innego, jak tylko to potwierdzić i pochwalić doktora, bo w końcu śledziłem całość na monitorze. Około 11:00 wylądowałem już na sali pooperacyjnej i zaczęło się najgorsze. Na początek napój po około 2h jeśli dobrze pamiętam, a posiłek jeszcze później. Wcześniej, wielkie wyczekiwanie na użycie kaczuszki. Wenflonem pakowano we mnie płyny, które poskutkowały po jakimś czasie i dumnie mogłem nacisnąć czerwony przycisk. Po chwili w pokoju pojawiła się pielęgniarka i sukces ten uczciliśmy kubeczkiem wody mineralnej. Sekundy przechodziły w minuty, minuty w godziny, aż w końcu godziny przeszły w schabowy z ziemniakami i sałatką. Nie pamiętam, kiedy posiłek sprawił mi tak ogromną radość jak wtedy. Niestety z każdą następną chwilą było coraz gorzej. Na przykład, potraficie sobie wyobrazić jak pies wgryza się w Waszą łydkę i próbuje ją wyrwać? I weź tu zaśnij z takim uczuciem. Walkę z bólem przegrałem i skorzystałem z koła ratunkowego. Telefon do pielęgniarki okazał się strzałem w dziesiątkę. Magiczny płyn pojawił się w kroplówce i po kilku minutach byłem już w innym świecie. Rankiem następnego dnia pobyt w SPA dobiegł końca i trzeba było się zwijać. Niby dobrze, ale… dwie sterczące rurki z kolana trzeba było wyciągnąć. Tutaj ciężko mi to do czegoś porównać. Niby nic, ale uczucie wysuwającego się drenu spod skóry… Wstawanie też nie należało do najprzyjemniejszych, a na pewno nie do najłatwiejszych rzeczy. Po kilkuminutowych próbach i zbieraniu się w sobie udało się. Podziękowanie dla pani pielęgniarki, która poza magicznym płynem poratowała w nocy również kanapką, taką domowej roboty. Wejście i wyjście do i z auta okazało się być ostatnią atrakcją jaka mnie czekała w ciągu następnych dwóch tygodni. 14 dni spędzone między komputerem a telewizorem. Po drodze zdarzało się odwiedzić pomieszczenie z napisem WC. Tam też było ciekawie, ale to może przy innej okazji. Po dwóch tygodniach przyszło ściąganie szwów i pierwsza rehabilitacja. Jest ciekawie, kiedy najprostszy ruch nogą okazuje się rzeczą nie do zrobienia, a zgięcie kolana o 10 stopni powoduje ogromną radość. Po godzinie na salce rehabilitacyjnej dostałem zestaw ćwiczeń do wykonywania w domu. Ćwiczenia niby proste w swojej prostocie, a jednak nie do końca. Zestaw ćwiczeń zmieniał się z każdym tygodniem. Zakres zgięcia się powiększał, to i ćwiczenia stawały się coraz ciekawsze. Pierwsze odłożenie kuli, pierwsze kroki, pierwszy przysiad… tak to mniej więcej wyglądało. Rehabilitacja cały czas jest w toku i z każdym dniem jest lepiej, co cieszy.

Teraz o całym wydarzeniu trochę od strony papierkowej tzw. ZUSowskiej. Z dniem 1 września kończyła mi się umowa o pracę. Jakieś skojarzenia co do zawodu? Kto zgadywał to pewnie trafił. Ale muszę Was trochę przystopować, gdyż to pytanie to tak trochę z rodzaju tych konkursów audiotele. Tego dnia przeszedłem pod opiekuńcze skrzydło ZUSu. Tak bardzo opiekuńcze, że już 6 września wylądowałem na badaniu, które przeprowadził lekarz orzecznik Zakładu. Samo badanie przebiegło normalnie. Potem był tylko mały problem z otrzymaniem potwierdzenia stawiennictwa się na nim, ale nie było źle. Może po prostu nie polubiliśmy się z lekarzem. Ciekawostka takiego badania to… Posłużę się cytatem: “Poniesione przez Pana koszty przejazdu na badanie kontrolne Zakład zwróci do wysokości kosztów przejazdu najtańszym środkiem komunikacji publicznej.“. Niby wszystko jasno napisane, ale po otrzymaniu tego zwrotu kosztów zastanawiam się jak za otrzymaną kwotę miałem się tam stawić. Po drodze było jeszcze pytanie czy nie posiadam przypadkiem prawa do jakiejkolwiek ulgi na podróż transportem publicznym. Było mi trochę przykro, gdyż niestety nie mogłem się pochwalić żadną legitymacją uprawniającą mnie to tego typu ulg. Mija miesiąc i w skrzynce pojawia się kolejny list. Brzmiał on mniej więcej tak: Dziękujemy Panu bardzo za udział w naszym konkursie SMSowym. Pana kontuzja okazała się na tyle przekonywująca, że wygrywa Pan bilet w jedną stronę do sanatorium w Polańczyku. Nie powiem, zawsze miałem szczęście do tego typu konkursów, ale nie wiem, i może nie chcę wiedzieć, jakie były intencje organizatora odnośnie mojego szybszego powrotu do zdrowia. Ciekawszy list przyszedł 2-3 dni później. Nadawca ten sam, a i treść jakby znajoma. Było to kolejne zaproszenie na badanie lekarza orzecznika Zakładu. Tym razem 30 km dalej niż poprzednio, czyli w sumie około 55 km. Badanie w porządku, chociaż… po tak częstych wezwaniach zacząłem wierzyć, że może jestem tym jedynym. Tym wybrańcem, który po dwóch miesiącach będzie już w pełni sprawny i zdrowy. Niestety… Choć badanie przebiegało w miłej atmosferze, okazało się, że dwa miesiące (miesiąc od poprzedniego badania) to jednak za krótki okres czasu, żeby wszystko wróciło do normy. Najgorzej to właśnie zrobić człowiekowi nadzieję, aby potem ją zniszczyć niczym bańkę mydlaną. Z ciekawostek mogę dodać, że było kolejne zapytanie o prawo do ulgi transportowej, kolejny zwrot kosztów podróży i kolejny powód do rozmyślań nad możliwością tak taniego podróżowania po naszym pięknym kraju. Wiele pytań, a tak mało odpowiedzi.

Ciąg dalszy może nastąpi.

PS Hej AGHowcy, tak to mniej więcej wygląda ;p

Image Hosted by ImageShack.us

2 thoughts on “ACL – anterior cruciate ligament.”

Leave a comment