Polańczyk – miejscowość zdrowiem płynąca.

Podróż i zakwaterowanie

Podróż rozpoczęła się od mocnego akcentu. Na dzień dobry, w busie, jeden z pasażerów przywitał mnie atakiem padaczki. Wyobraźcie sobie sytuacje, że na zewnątrz piękna pogoda, słońce świeci, ptaszki śpiewają, delikatny wiatr ociera Waszą twarz niczym aksamitna chusta… mniejsza z pogodą i z tym co na zewnątrz. Wsiadam do busa i już z biletem w ręce widzę, jak na końcu dwa, wolne fotele uśmiechają się w mą stronę. Kiedy jestem coraz bliżej celu, starszy pan siedzący obok zaczyna wydawać dziwne okrzyki i nie chodziło mu o mnie. Na początku ludzie/społeczeństwo z lekkim oburzeniem i wyrzutem patrzyło na gościa, że niby ten zakłóca im spokój i ciszę. Mnie, jako ratownikowi WOPR pozostało tylko zrzucić plecak, kurtkę i wkroczyć do akcji. W końcu oglądało się “Słoneczny patrol” czy inne “Na dobre i na złe”, także jakaś podstawowa wiedza jest. Chwyciłem lekko trzęsącego się jegomościa za głowę, żeby się nie potłukł, i rozpiąłem koszulę, żeby mu się lepiej oddychało (książkowy schemat). W tym momencie pojawił się Maro, jeden z pasażerów, który zadzwonił po pogotowie i pomógł w całej sytuacji. Zanim przyjechała karetka atak ustąpił, a pacjent zapadł w krótką śpiączkę. Gdy pojawili się sanitariusze, przejęli całą akcję i próbowali wyjaśnić gościowi, że jest w busie i musi udać się z nimi do karetki. Uwierzcie mi, że po ataku padaczki nie jest to wcale takie łatwe. Zanik pamięci, brak orientacji w przestrzeni, pomylenie pasów bezpieczeństwa z własną walizką to tylko niektóre objawy po ataku. Po kilku minutach udało się pana wyprowadzić i… nie wiem co się dalej z nim działo. Ja względnie spokojnie mogłem w końcu zająć swoje miejsce. Przed zasłużoną drzemką nie omieszkałem zapytać czy ktoś z podróżnych będzie wysiadał w Polańczyku i czy ewentualnie mógłby mnie “stuknąć” w głowę, jakbym zaspał. Nagle przed mymi oczami ukazał się las rąk. Okazało się, że wszyscy podróżni zmierzali do sanatorium, dzięki czemu spokojnie mogłem oddać się urokom błogiej drzemki.

Po 5 godzinach podróży dotarliśmy do celu. Szukanie walizek w bagażniku i…. okazuje się, że ktoś pomylił bagaże i torba z całą dokumentacją Mara wysiadła przystanek wcześniej. Po kilku papierosach (ja byłem biernym palaczem) udaliśmy się do Amer-Polu, gdzie przywitała nas sympatyczna pani… jakieś propozycje? Niech będzie… pani Krysia. Jako że pojawił się problem z pokojami, w pierwszej kolejności zaproponowała kolację, a dopiero potem zakwaterowanie. Maro, dalej bez swego bagażu zrezygnował z pysznej jajecznicy, a ja po 3 sekundach wahania już siedziałem przy stoliku. Gdy wróciłem do recepcji okazało się, że torba się znalazła. Jednak pokoi dalej nie było i pani Krysia poleciła nam dwójeczkę w Atrium – ośrodek naprzeciwko. Nie znając realiów sanatorium, Polańczyka i Bieszczad zgodzilibyśmy się pewnie nawet na namiot nad Soliną, także nie robiło nam to różnicy. Przy pożegnaniu pani Krysia powiedziała dwa magiczne słowa: “Nie będziecie żałować”. No… może trzy. Jak powiedziała, tak też było. Atrium jest to hotel na poziomie 3 gwiazdek z pokojami nadającymi się do zabawy w chowanego. A jak wyglądały pokoje w Amer-Polu? Takie bardziej do zabawy w głuchy telefon.

Wizyta u lekarza

W niedzielę wieczorem odbyło się tzw. badanie. W gabinecie przywitały mnie dwie panie. Pani doktor i młodsza pani, która obsługiwała komputer i była bardziej komunikatywna… O badaniu nie będę wspominał poza tym, że specjalizacją pani od mojego kolana była… neurologia. Dalszy komentarz chyba zbędny. Ale nie powiem, bo atmosfera i swobodny wybór zabiegów, jak najbardziej mi odpowiadał.

Zabiegi

Od poniedziałku zaczęła się walka z kolanem. Zabiegi jak najbardziej w porządku: krioterapia, ultradźwięki, laser, magnetronik, no i oczywiście siłownia, która była moim drugim domem. Do południa czas schodził właśnie na ćwiczeniach. Popołudnia były zazwyczaj wolne nie licząc kilku wyjazdów na pływalnię i trochę większej ilości treningów relaksacyjnych. Do wyjazdów wrócę za jakiś czas, a na razie skupię się na tzw. pseudorelaksie. Pierwsze zajęcia z treningu relaksacyjnego skończyły się na pogawędce pani prowadzącej. Ponoć pani psycholog, ale nie wiem, bo dyplomu nie widziałem, a kompetencji tym bardziej. Jeżeli ktoś nie potrafi odpowiedzieć w kulturalny sposób na “dzień dobry” to nie mam o czym tu pisać. Może tylko wspomnę o wynikach sondażu. Podobno na stu zapytanych pacjentów stu dziesięciu odpowiedziało, że najchętniej zrezygnowałoby właśnie z zabiegu relaksacyjnego. Dalszy komentarz zbędny.

Pływalnia

Wyjazdy na pływalnię należały do bardzo przyjemnych. Z Polańczyka trzeba było odbyć ok. 40-minutową podróż do Ustrzyk Dolnych, gdzie mieściła się niecka z wodą. Podróże te zawsze mijały w miłej atmosferze. Nie mówiąc już o powrocie, kiedy to prawie każdy uczestnik otrzymywał jako jeden z nielicznych otrzymywałem cukierek do memłania ;p. A jak wyglądały same zajęcia. Ano tak, że udało mi się nauczyć pływać dwie osoby. Jedną z nich był Maro, a drugą przemiła Doroti. Były to pierwsze osoby dorosłe, które uczyłem pływać. Pech polegał na tym, że za usługę nie mogłem żądać żadnych pieniędzy, gdyż zwolnienie L-4 nie pozwalało mi na to. Ale cieszę się, że Doroti przełamała swoją słabość, bo przede wszystkim o to w tym wszystkim chodzi i oddała się w moje ręce… i cały czas mam tu na myśli naukę pływania :). Raz tylko podróż dziwnie mi się dłużyła, ale o to może pytajcie “na żywo”.

Wieczorki taneczne.

Dla niektórych główny punkt programu. Jeżeli przez dzień ktoś uskarżał się się na problemy z szyją, kręgosłupem, kolanem, itp. to po wejściu na parkiet wszystkie bóle i urazy potrafiły ustąpić. A mówią, że to medycyna potrafi działać cuda. Wieczorki kończyły się o 21:50, aby o 22:00 wszyscy mogli leżeć już w swoich łóżkach ;).

Weekendy

Mogłoby się wydawać, że dzień bez zabiegów to dzień stracony, ale nie do końca. Pan Brodacz postarał się o to, aby i w weekendy kuracjusze mieli co robić. Organizował on wiele wycieczek, a jedna z nich prowadziła na Węgry. Było to połączenie przyjemnego z pożytecznym. Jak mawiali filozofowie: w zdrowym ciele, zdrowy duch. Zgodnie z tą zasadą najpierw udaliśmy się na ciepłe źródła do Miskolca. Po przyjemnościach ciała wyruszyliśmy do Tokaju, gdzie w jednej z piwniczek czekał na nas relaks ducha – degustacja tamtejszych win. Wszystko to zostało podsumowane golonką, jakiej już pewnie nigdy w życiu nie zasmakuję. W kolejny z weekendów grupa kuracjuszy zrezygnowała z usług Brodacza i sama zorganizowała wycieczkę na Tarnicę 1346 m. – najwyższy szczyt polskich Bieszczadów. Mnie też udało się zdobyć wejściówkę na ten wyjazd za co jeszcze raz chciałem serdecznie podziękować. Widać “Bieszczadzki Anioł” czuwał nade mną.

Ogólnie

Najlepszym podsumowaniem wypadu na Tarnicę i tego co można było tam uwidzieć oraz całego pobytu w Polańczyku niech będą następujące słowa:
„Bieszczady. Z tej ziemi do nieba jest najbliżej i z tego nieba najbliżej jest do ziemi. Dlatego drzewa milczą tu najciszej, dlatego tu najgłośniej wołają kamienie”.

Widziane oczami aparatu: