XV Półmaraton Żywiecki (30. Marzec 2014)

W Żywcu pojawiłem się o godz. 8.40. Spacer spod jednej z lepsiejszych pizzerii w jakich miałem okazję się stołować (LaSopressa – jednak zawsze miejmy na uwadze fakt, że każdy jest inny) i po ok. 500m byłem na żywieckim rynku, gdzie tu i ówdzie rozkładały się biegowe kramy. W jednym z namiotów wydawano pakiety, a raczej koperty startowe. Zestaw ten zawierał jedynie numer startowy i talon na posiłek. Obiecanego ręcznika nie było ani widać, ani słychać. Na uwagę zasługuje również telebim, na którym prócz nie pamiętam już czego, wyświetlano archiwalny materiał z zeszłorocznego biegu. Pierwsze co rzucało się w oczy, to śnieg leżący w tamtym czasie na zboczach przy trasie. W tym roku śniegu nie było, a co więcej niebo nad rynkiem nie zapowiadało, żeby miał się pojawić ;). Jeszcze z rana temperatura może nie była za wysoka i ogólnie dało się odczuć zimne, rześkie powietrze, ale po bezchmurnym niebie i wznoszącym się słońcu nawet taki meteorolog, jak ja mógł przewidzieć, że będzie ciepło i przyjemnie. Szatnie dla zawodników były zorganizowane w pobliskiej hali sportowej, a na zewnątrz udostępniono toi toie, gdzie nawet można się było nadziać na papier toaletowy (nie wiem czy we wszystkich, ale w jednym na pewno tak… i to już zwiastowało dobry dzień :)). Rozgrzewka w kierunku linii startu, kilka okrążeń wokół rynku, lekki stretching i kilka minut przed 10:00 byłem już gotowy do startu…

Do startu, który kilka dni temu stanął pod dużym znakiem zapytania. W środę po dziesiątce w Brzeszczach wybrałem się na spokojne rozbieganie. Z założenia miało być krótkie, ale nie sądziłem, że aż tak. Po 4 minutach przy prawidłowym ustawieniu stopy coś przeskoczyło w kostce. Czasami mi się to zdarzało, ale na zasadzie, że po sekundzie wracało na swoje miejsce, a tu ta sekunda z każdą upływającą kolejną sekundą wydłużała się (słowo klucz: sekunda). Spacer na jednej nodze do domu i wyczekiwanie na to co przyniesienie następny dzień. Wielkiej poprawy nie stwierdziłem i widmo jedzenia na darmo w ostatnim czasie makaronu przegryzanego ryżem, zbliżało się wielkimi krokami. Na szczęście w piątek ni stąd, ni zowąd nastąpiła poprawa dająca nadzieję na lepsze jutro. W sobotę po “całodziennych” pracach ogrodowych u J&M wykonałem testową przebieżkę, która okazała się być obiecującą i nadała sens próbie zmierzenia się jednak z tym pół-królewskim dystansem.
Na linii startu puściłem przodem kilku Ukraińców, którzy wyglądali na takich, co chcą powalczyć o pierwsze miejsca. Początek trasy dosyć płaski i znowu (podobnie jak w Brzeszczach) poczułem lekkie zaniepokojenie, kiedy to miła pani oznajmiła mi przez słuchawki, że moje tempo wynosi ~4:30-4:40. Zważywszy na fakt, że nie licząc 10km w Brzeszczach przez ostatnie 3 tygodnie przebiegłem 1km (słownie: 1km), po którym to zresztą nastąpił wspomniany wcześniej przeskok w kostce, trochę się przestraszyłem. Ogólnie to muszę wybrać się na jakąś pielgrzymkę, żeby naumieć się startu wspólnego bez nadmiernego narzucania sobie tempa ;). Pierwsze podbiegi, które kojarzę zaczęły się w okolicy 5km po skręcie w stronę Zarzecza i ciągły się, aż do tego najdłuższego na 18km. Ale jako że jedna z prawd biegowym mówi, że jeżeli start i meta znajdują się w tym samym miejscu, to suma podbiegów i zbiegów musi być równa, to dystans pomiędzy 5 a 18km przeplatany był właśnie i zbiegami i krótkimi, ale płaskimi odcinkami. Przed pierwszym punktem odżywczym na 10km zaaplikowałem sobie trochę żelu o smaku cytrynowym (tak jakby to była najważniejsza informacja dnia). Następnie skorzystałem z tego za co zapłaciłem i na 10km wypiłem trochę izotoniku. Niestety ten z kolei był o smaku grejfrutowym, ale już nie pytałem wolontariuszy czy jest jakiś wybór. Na 10km zameldowałem się z czasem 46:42. Następna była premia lotna na zaporze w Tresnej (11km) i w tym momencie zaczynała się tak jakby droga powrotna. Coraz cięższe podbiegi w dalszym ciągu przeplatały się ze zbiegami. Na 13km pojawiła się kolka i ból w kolanie. Jednak do 15km reakcji organizmu się nie obawiałem, gdyż już wcześniej miałem okazję (cały jeden raz) przebiec taki dystans i muszę przyznać, że reakcje organizmu były podobne. Na drugim punkcie odżywczym (15km) kolejna dawka żelu i izotonika (tym razem już o przyjemniejszym smaku) i przede mną droga w nieznane. Jak wspomniałem do tamtej pory, to 15km było najdłuższym dystansem, jaki udało mi się przebyć jednorazowo. Jednak kolejne km mijały całkiem pozytywnie. Po minięciu tabliczki z napisem 17km miało nastąpić najgorsze. Słynny podbieg, który miał być testem wytrzymałości psychiczno-fizycznej. Nie raz i nie dwa pokonywałem ten odcinek samochodem. Pamiętnej zimy spędziłem tam nawet 1h, gdyż moje zimówki nie potrafiły sobie poradzić z tym nachyleniem. Jak się okazało moje nimbusy są więcej warte niż zimówki i stałym tempem jechały do przodu. Na 19km ostatni kubek napoju, jeszcze chwilę pod górę i w końcu ukazał się widok na panoramę Żywca. Oznaczało to nic innego, jak tylko przyjemny zbieg dzięki któremu na 20km udało mi się osiągnąć średnie tempo ~4:12min/km. Ostatnia prosta prowadząca przez skrzyżowanie do rynku minęła przyjemnie, gdyż cel był już na wyciągnięcie buta. Na metę wpadłem z czasem 01:39:53 i jakkolwiek to zabrzmi, nawet nie za bardzo zmęczony. Naprawdę bywało gorzej. Zaraz po przekroczeniu linii mety postanowiłem wyjaśnić sprawę z ręcznikiem… a precyzyjniej można rzec, że to sprawa sama się wyjaśniła. Wraz z medalem, który lądował na szyi zawodników do ręki wędrowała siateczka z ręcznikiem i wodą. Ot cała tajemnica zaginionego ręcznika rozwiązana. Po wykonaniu książkowego, lekkiego stretchingu i prysznicu udostępnionego na hali udałem się na uzupełnienie kalorii. Organizatorzy zapewnili zupę z białą kiełbasą, krokieta i kawę/herbatę. Jak na rekordową ilość uczestników (trasę ukończyło 1456 osób) wydawanie posiłków przebiegało całkiem sprawnie (przynajmniej w momencie, w którym ja spożywałem). Po obiedzie krótki powrót na rynek, a następnie znowu na trasę półmaratonu. Tym razem kilometry uciekały w odwrotnej kolejności, a odcinek pomiędzy 20 a 18km okazał się być całkiem przyjemny patrząc na niego zza kierownicy w samochodzie.
Z luźnych zdarzeń z trasy warto jeszcze odnotować miny niektórych kierowców, którzy czekali na poboczu, aby ponownie móc włączyć się do ruchu. Kilka lat temu, kiedy jeszcze nie wiedziałem co to jest “bieganie bez piłki” sam znalazłem się w identycznej sytuacji i w mniej lub bardziej kulturalny sposób zadawałem sobie pytanie: O co tu chodzi? / Co oni robią?. A teraz już wiem o co chodzi z tym bieganiem…

* bieg dedykuję mojemu zagranicznemu sponsorowi, a z okazji Twoich urodzin wszystkiego najlepszego dla mnie… i dla Ciebie również ;p

XV Półmaraton Żywiecki

  • Miejsce: Żywiec
  • Data: 30.03.2014
  • Dystans: 21km 97,5m
  • Czas: 01:39:53
  • Tempo: 4:44 min/km
  • Open: 443/1456
  • M18: 102/245

Nie ma Cię na endo, to nie istniejesz.

Leave a comment