Cannondale Synapse Carbon 105 6 2015

Jako że codziennie otrzymuję co najmniej 1/4 maila z zapytaniem co to… jak to… z czym to…

Mój  pierwszy raz z szosówką datuje się na datę 15 sierpnia 2015.
Nie da się ukryć, że była to miłość od pierwszego przekręcenia… która zaowocowała zakupem Synapsy dnia 2 kwietnia 2016 r.

Poniżej jej wymiary/parametry:

Rama: Karbonowa Synapse, BallisTec Carbon
Widelec: Karbonowy Synapse SAVE Plus
Napęd: Shimano 2×11
Hamulce: Shimano Tiagra 4600
Rozmiar kół: 700c

A dla bardziej zaawansowanych/wymagających:

Rama i amortyzacja

Rama: Synapse, BallisTec Carbon, Di2 ready, SAVE PLUS, BB30A
Rozmiar: 56
Kolor: Jet Black, w/ Charcoal Grey and Race Red, Matte (02) – BQR
Widelec: Synapse SAVE PLUS, BallisTec Carbon, 1-1/8″ to 1-1/4″ tapered steerer
Damper: –

Napęd

Przełożenia: 2×11
Przerzutka P/T: Shimano 105 5800, braze-on / Shimano 105 5800
Manetka P/T: Shimano 105 5800
Korby: FSA Gossamer, BB30A, 50/34
Kaseta: Shimano 105 5800, 11-28, 11-speed
Łańcuch: Shimano HG600, 11-speed

Koła

Rozmiar kół: 700c
Obręcze: Shimano RS010
Piasta P/T: Shimano RS010
Opona P/T: Schwalbe Lugano, 700x25c

Komponenty

Hamulec P/T: Shimano Tiagra 4600
Dźwignie hamulca: Shimano 105 5800
Kierownica: Cannondale C4, 2014 Alloy, Compact
Mostek: Cannondale C4, 6061 Alloy, 31.8, 6 deg
Siodło: Cannondale Stage Ergo w/ Crmo Rails
Sztyca: Cannondale C3, 6061 Alloy, 25.4x300mm (48-51) 350mm (54-61)
Pedały: –

A dla Cię jako że przebrnąłeś/-aś przez te wszystkie dziwne nazwy nagroda w postaci czegoś dla oka i duszy Cannondale Synapse Carbon 105 6 2015.

“… Wisłą ich puścić, a nie asfaltem.”

2. PZU Cracovia Półmaraton Królewski, Kraków

  • Termin: 24.10.2015, godz. 11.00
  • Oficjalny czas: 1:28:21 New PB
  • Tempo: 4:11/km
  • Open: 304/5836
  • M30: 124/1840
  • Nie ma Cię na endo to nie istniejesz

Na początek trochę statystyk. Był to mój drugi półmaraton po górskim Żywcu (marzec 2014), czyli można przyjąć, że pierwszy płaski. Był to też drugi Półmaraton Królewski. Drugi w ogóle i drugi w którym byłem zapisany. Ale z kolei pierwszy w którym wziąłem udział, bo w październiku 2014 byłem w stanie, tylko odebrać pakiet. Podsumowując to historykom i statystykom życzę powodzenia w… podsumowaniu.

Start i meta w Tauron Arenie. Wystrzał startowy przewidziany na 11.00, także na miejscu pojawiliśmy się ~9.00, aby odebrać pakiety. Tutaj czekały na nas dosyć spore kolejki. Jest to jedna z niewielu rzeczy do których można się było przyczepić i zarzucić organizatorom (opowiadam się tu oczywiście tylko w imieniu moim i swoim). Ale z drugiej strony był czas przyjrzeć się innym uczestnikom, poszukać znajomych twarzy i poszperać w telefonie po listach startowych czy to do maratonu czy do piątki ;p. Jak się odstało swoje to można się było udać do Małej Hali, gdzie mieścił się depozyt i szatnie na poziomie. Przy okazji to nie uwierzylibyście kogo można spotkać pod WC… niczym takie “spotkanie po latach” ;). W szatniach już nie dało się odczuć tych ~6k ludzi, które wzięło udział w imprezie.

Standardowa, sprawdzona rozgrzewka, temperatura powietrza oscylowała w granicach doskonałości, rozgoszczenie się w strefie 1:25:00 – 1:30:00, rzut oka na Polara M400 (dzięki PŚ :)) i wyczekiwanie na wystrzał. Plan był dosyć prosty: zejście poniżej 1:30:00, czyli średnio 4:16/km. A taktyka była nieskomplikowana: pierwsze 10 km w ~4:20, a drugie 11 km w ~4:10.

Start dosyć spokojny, tłum mnie nie porwał. Pierwsze 10 km minęło wzorowo. Półmetek przypadł na Błoniach. Na 10 km zameldowałem się z czasem 42:58, czyli z 22 sekundami zapasu względem strategii. Był to moment kiedy trzeba było wrzucić wyższy bieg i podkręcić tempo do ~4:10. Nie było z tym większych problemów. Jeszcze jak na 12 km zażyłem pierwszego żela przegryzionego wodą, to już w ogóle… o jakich problemach my tu chcemy mówić ;). 14 km przeprowadził nas przez krakowski rynek, gdzie można było zauważyć/odczuć sporą ilość kibico-turystów.

Ciekawa rzecz wydarzyła się na 15 km. Wtedy to znikąd pojawił się przede mną balonik z napisem 1:30:00. Obok tzw. pacemakera była spora grupka osób. Pomyślałem, że można się podczepić, zwolnić głowę i tylko przebierać nogami. Ogólnie biegło się fajnie, można było pomyśleć co zrobić na obiad, czy się nie zapomniało wyłączyć żelazka przed wyjściem z domu i inne takie ;p. Ale po niecałym kilometrze zauważyłem, że tempo grupy to ~4:15. Wg moich obliczeń (a miało się to celujący na maturze) było to trochę za wolno na 1:30:00. Długo się nie zastanawiając cichaczem opuściłem grupę i swoim ~4:10 dążyłem dalej.

Na 17 km drugi zastrzyk energii z żelu. Tutaj też ciekawa sytuacja. Na początku nie wiedziałem czy to skutek uboczny żelu (szanujmy się… kto czyta ulotki do żelu ;)), ale w oddali ponownie zauważyłem jakiś balonik. Ten z 1:30:00 raczej mnie nie wyprzedził niepostrzeżenie, a do 1:25:00 to mi jednak trochę daleko było. Gdy się do niego zbliżyłem na 19 km okazało się, że ze mną jeszcze wszystko OK, a to był po prostu drugi pacemaker na 1:30:00. W jego grupie też jakoś się długo nie zadomowiłem (jakoś tak mam) i już na 20 km zacząłem się oddalać. Można powiedzieć, że były to już finiszowe metry. Tempo 20 km wyszło 3:58, a 21 km 3:41. Ten ostatni km prowadził już wzdłuż Tauron Areny i nogi podawały. Kolejne “ofiary” padały łupem, a metry uciekały w szybkim tempie. Ostatni zakręt, w świetle reflektorów wbiegnięcie na halę i stopery się zatrzymały wskazując 1:28:21. Jak widać spory zapas, a i siły pod koniec jeszcze były (choć zdjęcie tego nie oddaje). Bieg (podobnie, jak wspomniana pogoda) na tym etapie przygody z bieganiem otarł się o doskonałość.

Pamiątkowy medal, folia na plecy, woda do ręki i… Do pobicia pozostał jeszcze jeden rekord. Przy okazji półmaratonu zorganizowano próbę bicia rekordu Guinessa w ilości zjedzonego makaronu. Makaron dobry, a w mojej porcji pojawiły się nawet śladowe ilości mięsa, także nie mam co narzekać. Rekord został pobity – 7000 kg makaronu.

Po jedzeniu przyszedł czas, żeby się odświeżyć. Po biegu udostępniono dodatkowe szatnie, także z dostępem do wody (dla tych co chcieli ;)) nie było problemu. Jeszcze była chwila na trybunach i potem w drogę…

Z ciekawostek odnotuję jeszcze miejsca na kolejnych punktach pomiaru czasu: 5km – 604; 10km – 508; 15km – 447; 20km – 333; 21,097km – 304… No i wspomnę słowa pewnego starszego pana, który wziął udział w biegu swoim komentarzem: “k… Wisłą ich puścić, a nie asfaltem.

Kolejny start to III Jesienny Bieg Potrójnej z Kocierza (14 listopada). Rekonesans trasy zrobiony i oprócz zdjęć mogę dodać, że… będzie ciekawie. Potem jeszcze tylko City Trail 22 listopada i przyjdzie czas planowania co w 2016 r…

Jedni gadają, inni biegają.

Hawaii Beach

I Bieg na Molo – Osiek 10 km

  • Termin: 17.10.2015, godz. 12.00
  • Oficjalny czas: 39:06 !! (i nie wiem co teraz)
  • Tempo: 3:55/km
  • Open: 11/181
  • M16-30: 4/47
  • Nie ma Cię na endo to nie istniejesz

Foto

Zapewne nigdy bym nie przypuszczał, że kiedykolwiek wezmę udział w biegu organizowanym w Osieku, a jednak… O biegu dowiedziałem się przypadkiem, dwa tygodnie wcześniej, przed kasą na basenie.

– Cześć.
– Cześć.
– Co tam?
– A leci.
– Biegasz coś?
– Ano trochę.
– No właśnie widać.
– A dzięki.
– W Osieku biegniesz?
– Nie, a co…
– A jest teraz bieg…
– OK, poczytam sobie w tym całym internecie, bo słyszałem, że tam prawie wszystko…

No i potem już poszło. Okazało się, że w Osieku miał być organizowany bieg na 10 km. Jakiś czas temu w okolicy jednego z kilku stawów osieckich powstała restauracja Molo. Jej właścicielem jest pewien właściciel, a restauracja mieści się tam, gdzie się mieści. Standard tejże knajpy oceniłbym całkiem wysoko. Z jej tarasu rozpościera się widok na staw/zalew oraz na mały kompleks rekreacyjny w stylu Hawaii Beach. Słomiane parasolki, basen typu brodzik, prysznice, leżaki, zjeżdżalnia, kamienie sprowadzone ponoć z Amazonii, itp. Cała okolica otoczona oświetlonymi ścieżkami… no jest tam całkiem OK. Aa.. i ceny na pierwszy rzut oka wydały się całkiem przystępne (no chyba, że doliczają se włoskie coperto).

Ale wracając… I zapewne przy sporej inicjatywie tegoż właściciela został zorganizowany bieg. Bieg inny niż większość, gdyż wpisowe wynosiło “co łaska” – ale takie prawdziwe “co łaska” (no.. nie licząc tego, że w formularzu trzeba było samemu wypełniać datę urodzenia, adres, no i najgorsze, czyli nr dowodu). Impreza miała charakter charytatywny, a wszelkie datki zostały przekazane na rzecz pewnego chorego Chłopca.

Startu w tym okresie nie planowałem, ale doszedłem do wniosku, że takie szybkie 10 km na tydzień przed półmaratonem to dobra opcja. Do tego Osiek (miejscowość gdzie w przeszłości trochę czasu się spędziło – niekoniecznie biegając) i do tego charakter biegu (wolę tu dać x zł Komuś, niż np. 11 listopada już nie wiadomo komu również za bieg rekreacyjny). Poza tym na ten weekend nie miałem żadnych ciekawych opcji do wyboru <;p>.

Start biegu zaplanowany był na 12:00. Ostatecznie pogoda okazała się być bardzo dobrą do biegania. Ale po kolei. Na początku było chłodnawo. Po nr startowy kroczyłem jeszcze dreszczowym krokiem, a 30 min. przed startem podczas rozgrzewki dodatkowo zaczął padać lekki deszcz. Ale ostatecznie start odbył się już bez deszczu, przy idealnej temperaturze dla biegaczy. Plany na starcie były ostrożne. Wielkich założeń nie było. Punkt kulminacyjny dopiero za tydzień, także miałem zamiar przepuścić czarnoskórych zawodników do pierwszej linii, ale że ich nie było… to sam wylądowałem w drugiej. Po sygnale startera ruszyliśmy (taka ciekawostka). Po kilkudziesięciu metrach skontrolowałem tempo <3:45>. Wiedziałem, że to zdecydowanie za szybko i trzeba zwolnić. Najciekawszy w tym jest fakt, że przy tym moim tempie i tak wszyscy mnie wyprzedzali. Ale jako że w okolicy płata skroniowego siwy włos już jest, pomyślałem se, że to tylko kwestia czasu. I tak też było. A kwestia czasu nadeszła nawet szybciej niż myślałem, bo już od 3/4 km to ja byłem sprite i tak zostało, aż do mety.

Na trasie na wszystkich czekał odcinek przełajowy (taki bardziej Osiek niż city ;)) umiejscowiony w okolicach 4/5 km, który wiódł pomiędzy polami uprawnymi. Jego początek był niepozorny, ale w pewnym momencie pojawiły się ślady wcześniejszych opadów deszczu i momentami było niewesoło. Na dowód tego pochwalę się, że pierwszy raz zdarzyło mi się… wypaść z trasy. Podczas przejścia z jednego boku ścieżki na drugi ABS nie zadziałał i jedna noga wylądowała na ułamek sekundy w kartoflach czy innych burakach. Do 5 km jakoś mocno nie kontrolowałem tempa, które jednak kręciło się w okolicach 4:05. Po przełajowym odcinku pojawił się upragniony asfalt zapoczątkowany zbiegiem. Nie wiem czy to zasługa tych 73 kg, ale podczas jednego z wyprzedzań na owym zbiegu pojawił się komentarz jednej z ofiar: “co to za koń mnie wyprzedza?”.

Do samego molo prowadziła już długa, asfaltowa prosta na której zegarek nie chciał spaść poniżej 3:50 i co kilometr informował o tejże średniej. Z ciekawszych rzeczy z tego odcinka to fakt, że na 6/7 km rozwiązał mi się prawy but, którego nie miałem zamiaru wiązać i tak już z nim do samej mety. Chwilę po tym podczas kolejnego wyprzedzania dało się słyszeć też ciekawe: “oo.. zaczęło się, ruszyli”, a to byłem tylko ja…

Na 2.5 km do mety wbiegało się na teren szeroko pojętego molo. Finiszowa końcówka prowadziła wokół zalewu i była całkiem przyjemna. Tam nastąpiło minięcie dwóch kolejnych uczestników i bez szaleńczego finiszu wbiegnięcie na linię mety. Zegarek wskazał czas 39:12 i było to dla mnie takim samym zaskoczeniem, jak to że… bieg był organizowany w Osieku 😉 .

Zaraz za metą był medal i woda (na trasie były dwa punkty pobierania wody pitnej, ale jakoś nie czułem potrzeby). Wyniki można było zobaczyć w biurze zawodów na kilkudziesięcio calowym ekranie. To tam właśnie pierwszy raz uwidziałem to 39:06. Zaskoczenie o tyle większe, że jakoś na mecie nie było widać tego czasu (i nie mam tu na myśli fruwającego confetti, tylko zmęczenie, którego specjalnie nie było).

Chwilę później udałem się na tą plażę typu Hawaii Beach, aby delektować się zupą pomidorową z makaronem (tak, nie boję się tutaj użyć słowa “zupa”) przegryzaną chlebem i zapijaną herbatą z cytryną.

Po kilkudziesięciu minutach rozpoczęła się dekoracja zwycięzców. Gdy przyszło do wyczytywania medalistów, herosów czy tam horsów (horse – z ang. koń) z M 16–30 to na początek padło moje nazwisko. Jako że nikt z całej trójki nie kwapił się z wyjściem na środek to grzecznie poprosiłem o powtórzenie nazwisk. Gdy jeszcze raz się usłyszałem to z ręcznikiem na głowie udałem się po odbiór pakietu. Z wyników jednak wynika, że w kategorii M 16-30 zająłem 4. miejsce. Pierwsza dwójka z generalki była akurat z mojej kategorii – 33:31 i 35:02 (dziękuję postoję) i po drodze do mnie pojawił się jeszcze jeden z czasem – 38:31. Dodam, że z otrzymanego pakietu najbardziej podoba mi się hasło z reklamówki: “Bądź sobą, jesteśmy z Tobą”. Zawartości zapewne nie ruszę, ale na szczęście w tej kwestii mogę liczyć na znajomych.

Organizatorzy zapowiedzieli kontynuację tejże idei/imprezy, a może i nawet dwie edycje w ciągu roku. Jeśli tylko terminy pozwolą/spasują to na pewno Molo na dłużej zagości w moim kalendarzu biegowym.

* jak mawiał Sienkiewicz w Trenach: Jedni gadają, inni biegają.

To nie tak miało być.

City Trail Katowice 5km (2. bieg)

  • Termin: 11.10.2015, godz. 11.00
  • Oficjalny czas: 19:20 netto
  • Tempo: 3:52
  • Open: 30/311
  • M30: 10/87
  • Nie ma Cię na endo to nie istniejesz

Fail.

* taka anegdota spod szatni:
Chłopak pierwszy raz pojechał na zawody dziewczyny swej i po przekroczeniu przez nią linii mety rzekł do niej:
– Myślałem, że Ty jesteś chuda, ale teraz dopiero widzę, że do innych to Ci jeszcze sporo brakuje.

😉

Niczym dwudniowe wesele…

V Jastrzębska Dziesiątka – Jastrzębie Zdrój 10 km

  • Termin: 19.09.2015, godz. 18.00
  • Oficjalny czas: 39:40 New PB
  • Tempo: 3:58
  • Open: 60/606
  • M30: 24/190
  • Nie ma Cię na endo to nie istniejesz

City Trail – Katowice 5 km

  • Termin: 20.09.2015, godz. 11.00
  • Oficjalny czas: 19:13 netto New PB
  • Tempo: 3:51
  • Open: 17/252
  • M30: 7/77
  • Nie ma Cię na endo to nie istniejesz

Foto

Niektórzy przygotowują się do tego rodzaju imprez miesiącami, a nawet i latami. Ja potrzebowałem na to 4 tygodnie. Od zakończenia wakacji, czyli od ostatniego tygodnia sierpnia cel był jeden: dotrwać w zdrowiu do 19.09 i zaatakować 40:00. Co prawda po internecie reklamuje się wiele firm, które zajmują się całą organizacją, przygotowaniem tego typu imprezy i wystarczy tylko zapłacić i wykonywać ich polecenia, ale ja wolałem postawić na swój autorski plan. Plusem tego rozwiązania jest fakt, że w razie niepowodzenia winnego można znaleźć nie wychodząc poza własne “ja” <:)>.

Ostatni tydzień sierpnia był wprowadzającym. Dwie wycieczki rowerowe plus dwa rozbiegania i jeden interwał 1 km/1 km. Kolejne dwa tygodnie to 4 treningi tygodniowo. Akcenty jakimi się posługiwałem to podbiegi, interwał i przebieżki. Pierwszy tydzień zakończony był 15 km wybieganiem, a drugi tzw. szybką dychą ~4:30 w celu przewietrzenia nóg. Ostatni tydzień był trochę eksperymentalny. We wtorek 100m przebieżki poprzedzone 3 km w wysokim tempie ~3:43.

4 tygodnie bardzo szybko minęły. Ponoć w takim dniu każdy ma jakieś tam wątpliwości . Mi zabrakło z dwóch tygodni, żeby być pewnym tego co chcę zrobić, czyli powiedzieć to sakramentalne: “tak… złamię to 40:00”. Jeden interwał 1 km/1 km, gdzie właśnie co drugi km był robiony w tempie zawodów 3:55, to było trochę za mało, żeby mieć pewność. Ale resztę miała uzupełnić/dopełnić ta najważniejsza część ciała odpowiedzialna za bieganie, czyli… głowa.

O 16.30 nieumytym autem podjechałem pod halę sportową w JZ. Już szukając miejsca do parkowania dało się wyczuć, że zaproszonych gości było zdecydowanie za dużo. Odbiór pakietu i uspokojenie wszystkich, że już jestem, przebiegało bardzo sprawnie. Wszystko to było zorganizowane na parkiecie hali, także miejsca do ewentualnych tańców dla chętnych było sporo. W pakiecie to co najważniejsze, czyli numer startowy z chipem i talon na „weselny rosół”. Dodatkowo wzbogaciłem się również o całkiem niezłą, kolejną koszulkę. Potem szatnia. Z wyborem garnituru na tą uroczystość nie było problemu. Spodenko-getry typu ładne uda i koszulka na ramiączkach. No bo co innego można założyć na wesele?

Po 17.00 rozgrzewka wzdłuż trasy… Około 17.45 przed linią startu pojawiły się tablice informujące kto/gdzie ma siedzieć. Podział był prosty i klarowny: poniżej 35, 35-40, 40-45, … Niby wiadomo o co chodzi, ale wśród gości dało się słyszeć: a co to oznacza? O 17:58 w pierwszej linii pojawili się czarnoskórzy goście. Ale skąd? Przecież ja ich nie zapraszałem 😉

3, 2, 1… start. W tym roku trasa została zmieniona i co prawda w dalszym ciągu była pętlą i wiodła dwupasmówką z kilkoma rondami po drodze, ale organizatorzy reklamowali się, że jest szybsza i że ostatni km jest z górki. Ciężko temu zaprzeczyć, bo… był z górki. Ale gdzieś już kiedyś, że aby zbiec z górki wcześniej trzeba na nią wybiec. Jednak generalnie można przyjąć, że trasa płaska sprzyjająca takim imprezom.

Pierwsze km mijały spokojnie. Tempo 4:00 udało się wrzucić zaraz od startu i za bardzo go nie przekraczać, co czasami nie jest takie łatwe. Kolejne km mijały spokojnie, a cała zabawa miała się zacząć dopiero po oczepinach przewidzianych po 5 km. Na 6 km buty jeszcze nie odpaliły. Miało być poniżej 4:00, a wyszło “najwolniej”, bo 4:03. Dopiero 7km to zejście poniżej wspomnianego 4:00 i w końcu wyrabianie sekund potrzebnych do “poniżej 40:00”. Ale niedługo po pierwszym przyśpieszeniu przyszedł kryzys umiejscowiony na 8/9 km. I tam do biegu włączyła się głowa. Po chwili było już z górki – w przenośni i dosłownie. 9 km jeszcze w 3:56, ale ostatnie 1000 m to 3:35, które przypieczętowało to Tak. Na finiszu, nawet dało się słyszeć: patrzcie na tego w pomarańczowych butach… Ten w pomarańczowych butach wpadł na linię mety z czasem 39:40 i tym sposobem złamanie 40:00 stało się faktem. Co prawda róży nie dostałem, ale woda w zupełności mi wystarczyła.

Rozdanie nagród rozpoczęło się o 20.30. Pamiętając, jak długo to trwało w latach poprzednich można się było swobodnie wyłożyć na parkiecie i bawić się zjadając serek wiejski, przegryzając go bananem i popijając wodą z cytryną. Po rozdaniu niezliczonej liczby pucharów nastąpiło losowanie nagród. Wydawało mi się, że było ich mniej niż w latach poprzednich, ale emocji nie zabrakło. Nie udało się wygrać ani talonu na 2k, ani zegarka za 1k, ale bon na całkiem smaczny makaron udało mi się zrealizować. Goście rozeszli się ok. 21.30. Ja po drodze jeszcze skorzystałem z okazji i zatankowałem na BP za 4.35 zł. Podczas biegu zauważyłem tą stację i jej atrakcyjne ceny. U nas zawsze te kilkadziesiąt groszy drożej…

Już 13 h później w Katowicach odbyły się poprawiny. A tak trochę poważniej to kilka osób z JZ się powtórzyło. Jak na poprawiny przystało panowała już luźna atmosfera. Wszystko było zorganizowane w plenerze, w piknikowej atmosferze. Trasa wiodła w okolicach Stawów Janina i Barbara w leśnej scenerii, także można było założyć coś luźniejszego i to dosłownie. Samopoczucie po pierwszym dniu było naprawdę rewelacyjne. I choć wydawało się, że nie może być lepsze to na kilka minut przed startem… było <;p>.

Start nastąpił o 11.00, czyli 17 h po JZ. Plany były. Nie po to się płaci 60zł za cały cykl 6 biegów, żeby się nie pościgać z czasem i samym sobą. Do pokonania było albo 19:42 z 5 km w Oświęcimiu w 2013 albo 19:19 z… dnia poprzedniego.

Początek dosyć tłoczny. Pomimo startu na dwa trzy razy (właśnie mnie – delikatnie mówiąc – sprostowano) na leśnej ścieżce ciężko było z wyprzedzaniem. Następnym razem trzeba zająć trochę lepszą pozycję wyjściową. Powiedzmy, że po 500 m sytuacja na trasie się wyklarowało i już było można skupić się tylko na biegu. Do połowy dystansu było OK. Czasy 3:53 i 3:50 po 2 km dawały szanse, ale kac z dnia poprzedniego zaatakował pod koniec 3 km i trzymał na 4 km <4:10!!>. Dopiero pod koniec udało się go zwalczyć, a gdy na kilkadziesiąt metrów przed metą pojawił się zegar, który krzyczał: “masz jeszcze szanse” nastąpiło mocne przyśpieszenie. Wyszło na granicy, a wynik 19:13 (!) przyszedł dopiero po powrocie do domu, kiedy to właśnie odcięło mi prąd…

City Trail to cykl 6 biegów w okresie jesienno-zimowym, które odbywają się mniej a więcej co miesiąc i będę dobrą okazją, żeby w tej martwej części sezonu trochę się pościgać. Trasa jak pisałem prowadzi leśnymi ścieżkami w okolicach Jezior Janina i Barbara, czyli jest to taki bardziej trail niż city. I ze względu na nawierzchnię terenu i jej podatności na warunki pogodowe z biciem rekordu trzeba się pośpieszyć… Najbliższa okazja już 11 października…

Człowiek na baterie słoneczne?

73kg

IV Pszczyński Bieg o Puchar Carbo Asecura

  • Oficjalny czas: 41:35 New PB
  • Tempo: 4:09 min/km
  • Open: 90/868
  • M30: 33/275
  • Temp.: 30 stopni C
  • Nie ma Cię na endo, to nie istniejesz

7 czerwca na pszczyńskim rynku zjawiło się niecałe 900 biegaczy, z czego 1000 z nich śpiewało sobie pod nosem hit Elektrycznych Gitar pt. “Co Ty tutaj robisz?”. Dlaczego w tym samym czasie nie było ich nad jakimś zbiornikiem wodnym? Dlaczego nie uprawiali leżakowania w ogrodzie? Dlaczego chociażby nie byli na pszczyńskim rynku, ale w celu skonsumowanie słynnych lodów? Na te pytanie ciężko znaleźć racjonalną odpowiedź, ale ze względu na 30 stopniowy upał trzeba je sobie zadać. Niektóre mądre książki (“Czym się różni książka od Realu Madryt?” :d) podają, że w takich warunkach nie powinno się biegać. Mało tego… niektóre z nich mówią, że w takich warunkach nie powinno się wychodzić z domu. A więc dlaczego? Jedną z jakże przyziemnych odpowiedzi zapewne jest fakt, że jak już się zainwestowało 40zł to trochę szkoda… 😉

Biuro zawodów znajdowało się przy parkowej hali sportowej. Rozdawanie pakietów (a dokładniej koszulek) szło całkiem sprawnie. Do dyspozycji była mała szatnia z pełnym zapleczem sanitarnym (czyt. są prysznice jest impreza) i w sumie tyle, bo czego chcieć więcej… Zapewne niewielu zaskoczy fakt, że tegoroczna trasa pszczyńskiego biegu prowadziła ulicami… Pszczyny. W ich nazwy nie będę się wszczególniał. Pewne jest, że tego dnia każda z nich mogłaby się nazywać Słoneczną. 90% trasy prowadziło asfaltem, a 10% parkowymi brukami. Wbrew pozorom bruki okazały się być najprzyjemniejsze, gdyż były pokryte połacią cienia i były oznakowane dwoma magicznymi znakami: 500m i 200m, ale o nich potem.

Ok. 11:20 początek rozgrzewki, o 11:50 przejście na linię startu, która w tym roku została ulokowana na rynku. W pierwszej linii próżno było szukać czarnoskórych zawodników, dlatego i ja się nie przepychałem mocno do przodu. Ale niektórzy to naprawdę… bo chyba nie zawsze trzeba baloników, żeby móc się określić. No ale bywało, bywa i zapewne będzie bywać.

Start, jak zwykle mocny aczkolwiek udało się nie schodzić poniżej 4:00. Na początku sporo skakania i wyprzedzania, ale po kilkuset metrach to się uspokoiło i można było nastroić nogi na odpowiednie obroty. Trochę to trwało gdyż/iż 1km wyszedł ~4:06, ale najważniejsze że czuć było lekkość. 2,3 i 4km niczym z zegarkiem na ręce (a to Ci niespodzianka): 4:16, 4:14 i 4:12, czyli jeszcze wszystko w granicach rozsądku. Przed 5km czekali strażacy, którzy gasili pożar na głowie każdego ze startujących. Na mnie chyba do końca nie podziałało, bo tak się “przygrzałem”, że 5km skończyłem na 4:07. Na półmetku czekał wodopój. Tutaj można mieć zastrzeżenia do zbyt małej ilości osób obsługujących kubki. Nie wiem co mi tam dziewczyny wlały, ale 6km w 4:02? Stety/niestety trochę to było za wcześnie, ale jak najbardziej dawało nadzieję na dobry rezultat. Na kolejnej kurtynie po 6km już porządnie schłodziłem głowę, bo tempo spadło do 4:18. Pozostały 3km do końca, a mi nie pozostało nic innego, jak bronić tych urwanych sekund z 5 i 6km. Ostatecznie się udało. Z ostatnich kilometrów ciężko napisać coś konstruktywnego. Walka z czasem i słońcem. Mi się udało wygrać i z tym i z tym, ale na trasie było kilka osób, które dosłownie tańczyły i to nie z radości, tylko z bezradności. Ostatni km już w zacienionym parku, a widok tabliczki 1km, 500m i 200m… Niby zwykła kartka z drukarki, a jednak naprawdę może wywoływać pozytywne emocje. Na koniec jeden mostek, drugi mostek, zakręt w lewo i New PB stał się faktem. Medal, dwie wody i można się było schować do cienia. Po biegu zimny prysznic, zrzeknięcie się zapewne przepysznej fasolki i powrót do domu z nowym materiałem dowodowym do przemyśleń.

Trasa przyjemna/szybka, ale bieg ciężki ze względu na warunki pogodowe. Nie będę zadawał pytania co by było, gdyby, ale… :duch: Prysznic był, a więc organizacja dobra. Mały minus za obsługę wodopoju, no ale… jak to mawiają była pogoda, a wszystkiego ponoć mieć nie można.
Bieg taktycznie za bardzo nie wyszedł. Początek za szybki, środek za szybki, a przez to końcówka za wolna. Do Nocnego z Krakowa mu daleko, no ale że zwycięskich biegów się nie sądzi, to pozostaje tylko po cichu wyciągnąć wnioski. W końcu jeszcze niecały rok temu uczyłem się chodzić…

* z “ciekawszych” rozmów po biegu:
I
– W taką pogodę nie powinno się biegać. W ogóle jak ktoś solidnie nie przepracował zimy to tu nie miał czego szukać – powiedział jeden z biegaczy.
– No tak, tak… – powiedział drugi i pomyślał o swoich grudniowych 3 kilometrowych “wybieganiach”.
II
Akcja dzieje się pod prysznicem:
– Co to?! Nie ma ciepłej?!
– Ej! Jeszcze pół godziny temu oddałbyś wszystko za taki prysznic, a teraz marudzisz, że ciepłej nie ma – powiedział znowu ten drugi.

„Musicie od siebie wymagać, nawet gdyby inni od was nie wymagali”

Flash

Tegoroczna impreza o nazwie Cracovia Marathon 2014 rozpoczęła się 16 maja od Biegu Nocnego na 10km. Dla mnie był to zarazem początek, jak i koniec tego spotkania biegowego, gdyż/iż innych eventów (eh.. te zapożyczane słowa są wszędzie, a przecież Polacy nie gołębie, swój wzrok mają czy jakoś tak) nie planowałem. Start biegu przewidziany był na 21.00. W Krk stawiłem się około 15.00, czyli miałem sporo czasu, żeby zajrzeć do sklepu biegacza. Wiele tam nie ujrzałem, gdyż większość asortymentu została odesłana na targi EXPO zlokalizowane na stadionie przy ul. Reymonta. Za to złapał mnie tam SMS od organizatorów informujący, że z powodu zalewania Bulwarów zmieniono trasę biegu na 3 okrążenia wokół Błoń. Swoją szosą skąd wiedzieli, że będę akurat w tym sklepie ;). Wiadomość trochę na minus. Chęć startu zgłosiło ponad 1k osób i wydawało mi się, że na Błoniach może być trochę tłoczno. Nie, nie… nie obawiałem się, że ktoś będzie w stanie mnie zdublować ;). Jak się miało okazać moje obawy nie były słuszne. Nie pozostało mi nic innego, jak udać się na owe targi i zobaczyć z czym to się je, gdyż nigdy nie byłem stałym (jeśli w ogóle) bywalcem takich miejsc. Wrażenie z pierwszej wizyty całkiem pozytywne. Wiele stanowisk wiodących firm biegowych, różnych używek (czyt. odżywek), stoisko Jerzego S. z bohaterem we własnej osobie i wiele innych. Można było pooglądać, poprzymierzać, popytać i oczywiście odebrać pakiet na swój bieg. Po wystawie rzut okiem na przyszłą arenę zmagań i wizyta u znajomych. Pogoda niczym sygnalizacja świetlna zmienną była i podczas biegu można się było spodziewać wszystkiego.

O godzinie 20.00 wybiegłem Łokietka, potem Sienkiewicza oraz ulicami innych znanych, polskich sportowców (m. in. Mickiewicza) w stronę Błoń. Po drodze spotkałem dwóch górników, których chyba zamurowało na mój widok (dosłownie). Trasę tą potraktowałem jako rozgrzewkę, która okazała się być najsolidniejszą z moich dotychczasowych, gdyż wyszło tego ~3km. Oczywiście cały czas towarzyszyły mi strugi deszczu. Na Błoniach stawiłem się na 30 minut przed startem i tu pojawiły się małe problemy ze znalezieniem depozytu. Niestety stewardzi, których spotkałem nie byli mi wstanie udzielić informacji (jednak nie generalizuje, może akurat tak trafiłem). Po chwilowym krążeniu w okolicach stadionu Reymana dotarłem do celu i po złożeniu swojego majątku wychodząc na zewnątrz zorientowałem się, że… przestało padać. Jako że było już w okolicach 20.50 truchtem na linię startu i spokojne przesuwanie się w stronę pierwszej linii. Pomimo ponad 1k osób na starcie nie było to trudne. Spokojnie, bez rozpychania się łokciami znalazłem się w satysfakcjonującej odległości od startera. Zaraz po wystrzale okazało się, że mogłem jeszcze trochę popracować nad swoją pozycją wyjściową, gdyż po moim starcie “netto” podczas jednego z pierwszych wyprzedzeń usłyszałem mniej a więcej: “Patrz! Oni tak na poważnie biegną“. Pomyślałem tylko “no nic, bywa“.

Teraz już o samym biegu. Jeśli chodzi o założenia to pozwolę zacytować się: “Jak zakręcę się koło 42:00-42:30 to będę zadowolony. Nie wiem czy trasa będzie dobrze oświetlona 😉 i jak pora biegu odbije się na samopoczuciu (czyt. czasie).“. Oprócz mocnego postanowienia poprawy, które towarzyszy mi całe życie, miałem też postanowienie przebiegnięcia pierwszej części dystansu wolniej od drugiej. Mając to na uwadze mocno pilnowałem się zwłaszcza na starcie, aby mój F2 wskazywał tempo 4:15 (pomiar wyświetlany w przedziałach 5 sek.). Cel udało się zrealizować. Tempo po 1km 4:14, a więc w końcu udało mi się ujarzmić samego się. Tutaj tylko wspomnę moją marcową dziesiątkę w Brzeszczach, kiedy to po 1km miałem 3:43 (na to jeszcze przyjdzie czas :p). Kolejne kilometry mijały książkowo [Czym się różni książka od FC Barcelony? Książka ma tytuł ;)]. Czas na półmetku 21:36, czyli pozytywnie. Teraz nadchodziła druga część dystansu, gdzie trzeba było przyśpieszyć do ~4:05. 6km był jeszcze przejściowym (4:09), a później już idealnie wszystko kręciło się koło 4:05. Od 7km biegłem w pobliżu niejakiego powiedzmy Artura [tutaj zapewne wypadałoby mi go pozdrowić, ale że istnieje duże prawdopodobieństwo, że nigdy tego nie przeczyta, to się chwilowo wstrzymam ;)]. Kolejne kilometry mijały spokojnie, bez jakiejś wewnętrznej walki. Nogi niosły, kolejne osoby były wyprzedzane, a niektóre zapewne dublowane. Na 600m przed metą podziękowaliśmy sobie z Arturem za wspólny bieg. Z krótkiej wymiany zdań wynikło, że do tej pory biegał jedynie 7km, a te ostatnie 3km zawdzięcza… [nie dokończę tylko i wyłącznie przez skromność :)]. Końcowe metry obyły się bez jakiegoś mocnego finiszu. Na ~20m przed metą kolega wymownym gestem puścił mnie przodem. Z jednej strony miło, ale z drugiej obawiam się, że dojrzał moje siwe strefy nad uszami (ale dopóki nie w uszach to chyba ok ;p) i przepuścił mnie z szacunku dla osób starszych, a to już nie zaczyna robić się fajne ;). Na mecie odbyło się bez omdleń i spokojnie odebrałem całkiem stylowy medal, wodę magnesie i izotonic.

Oficjalny czas na mecie to 42:09, czyli zmieściłem się w zakładanych widełkach. Nie ukrywam, że pod względem taktycznym (rozkład tempa i takie tam) bieg ten był najlepszym w moim wykonaniu. Życiówka z Jastrzębia wyszła, bo biegłem, biegłem i na mecie okazało się, że biegłem całkiem szybko. Tutaj był jakiś plan taktyczny, kontrolowanie tempa możliwe dzięki F2, który co prawda już na 100% tego nie przeczyta, ale mimo to chciałem mu podziękować ;p. Jak wspomniałem wcześniej moje obawy odnośnie tłoku na trasie okazały się niepotrzebne. 1k osób całkiem sprawnie rozmieściło się na tej 3.5km pętli. Pogoda? Mimo obaw, że będzie mokro było… idealnie [tutaj chciałem dać wykrzyknik, ale nie wiem czy będzie to na miejscu]. Rześko, ciepło, bezwietrznie i takie tam.

Do zobaczenia 22 czerwca na krakowskim rynku. Interrun is coming [przepraszam musiałem in English].

Bieg Nocny

  • Miejsce: Kraków
  • Data: 16.05.2014
  • Dystans: 10 km
  • Czas: 42:09
  • Tempo: 4:12 min/km
  • Open: 60/1058
  • M20: 26/288

Nie ma Cię na endo, to nie istniejesz.

* “Podobno w dawnym Związku Radzieckim w niektórych kołchozach pracowano nawet po 25 godzin na dobę, a udawało się to, bo pracownicy wstawali godzinę wcześniej.” – Runner’s World czerwiec 2014

Każdy pisze swoją trylogię…

Mickiewicz czy inny Sienkiewicz miał swoją, to i ja postanowiłem coś “napisać”.

Część I – 78,4km
Interrun 2014 zbliża się wielkimi krokami, także trzeba było odebrać pakiet.

Część II – 34,2km
Wycieczka miastoznawcza po Krakowie. Bez przewodnika nie byłoby to możliwe.

Część III – 63km
Na dworcu PKP nie znalazłem nici porozumienia z panią kasjerką i po małych perturbacjach zdecydowałem się wybrać inny (jak się okazało wcale nie wolniejszy, a na pewno tańszy) środek transportu. Przy okazji gratuluję PKP dworca w Krakowie (bez ironii) oraz systemu odpowiedzialnego za zwrot biletu (z ironią). W czasach toalet, które same spłukują wodę za petentem, zwrot biletu w PKP trwa 7-10 minut. Składa się na to wiele wyliczeń na kalkulatorze (odliczenie 15% prowizji/haraczu) oraz czynności związane z ręcznym odnotowaniem tego wydarzenia w dwóch dziennikach. Do tego jeszcze kilka pieczątek, jakiś podpis… i w tym czasie można usłyszeć odgłosy odjeżdżającego pociągu. Jednak nie ma tego dobrego, co by na złe nie wyszło… albo na odwrót? Dzięki temu powstała część III Trylogii i tym samym może ona ujrzeć światło dzienne.

XV Półmaraton Żywiecki (30. Marzec 2014)

W Żywcu pojawiłem się o godz. 8.40. Spacer spod jednej z lepsiejszych pizzerii w jakich miałem okazję się stołować (LaSopressa – jednak zawsze miejmy na uwadze fakt, że każdy jest inny) i po ok. 500m byłem na żywieckim rynku, gdzie tu i ówdzie rozkładały się biegowe kramy. W jednym z namiotów wydawano pakiety, a raczej koperty startowe. Zestaw ten zawierał jedynie numer startowy i talon na posiłek. Obiecanego ręcznika nie było ani widać, ani słychać. Na uwagę zasługuje również telebim, na którym prócz nie pamiętam już czego, wyświetlano archiwalny materiał z zeszłorocznego biegu. Pierwsze co rzucało się w oczy, to śnieg leżący w tamtym czasie na zboczach przy trasie. W tym roku śniegu nie było, a co więcej niebo nad rynkiem nie zapowiadało, żeby miał się pojawić ;). Jeszcze z rana temperatura może nie była za wysoka i ogólnie dało się odczuć zimne, rześkie powietrze, ale po bezchmurnym niebie i wznoszącym się słońcu nawet taki meteorolog, jak ja mógł przewidzieć, że będzie ciepło i przyjemnie. Szatnie dla zawodników były zorganizowane w pobliskiej hali sportowej, a na zewnątrz udostępniono toi toie, gdzie nawet można się było nadziać na papier toaletowy (nie wiem czy we wszystkich, ale w jednym na pewno tak… i to już zwiastowało dobry dzień :)). Rozgrzewka w kierunku linii startu, kilka okrążeń wokół rynku, lekki stretching i kilka minut przed 10:00 byłem już gotowy do startu…

Do startu, który kilka dni temu stanął pod dużym znakiem zapytania. W środę po dziesiątce w Brzeszczach wybrałem się na spokojne rozbieganie. Z założenia miało być krótkie, ale nie sądziłem, że aż tak. Po 4 minutach przy prawidłowym ustawieniu stopy coś przeskoczyło w kostce. Czasami mi się to zdarzało, ale na zasadzie, że po sekundzie wracało na swoje miejsce, a tu ta sekunda z każdą upływającą kolejną sekundą wydłużała się (słowo klucz: sekunda). Spacer na jednej nodze do domu i wyczekiwanie na to co przyniesienie następny dzień. Wielkiej poprawy nie stwierdziłem i widmo jedzenia na darmo w ostatnim czasie makaronu przegryzanego ryżem, zbliżało się wielkimi krokami. Na szczęście w piątek ni stąd, ni zowąd nastąpiła poprawa dająca nadzieję na lepsze jutro. W sobotę po “całodziennych” pracach ogrodowych u J&M wykonałem testową przebieżkę, która okazała się być obiecującą i nadała sens próbie zmierzenia się jednak z tym pół-królewskim dystansem.
Na linii startu puściłem przodem kilku Ukraińców, którzy wyglądali na takich, co chcą powalczyć o pierwsze miejsca. Początek trasy dosyć płaski i znowu (podobnie jak w Brzeszczach) poczułem lekkie zaniepokojenie, kiedy to miła pani oznajmiła mi przez słuchawki, że moje tempo wynosi ~4:30-4:40. Zważywszy na fakt, że nie licząc 10km w Brzeszczach przez ostatnie 3 tygodnie przebiegłem 1km (słownie: 1km), po którym to zresztą nastąpił wspomniany wcześniej przeskok w kostce, trochę się przestraszyłem. Ogólnie to muszę wybrać się na jakąś pielgrzymkę, żeby naumieć się startu wspólnego bez nadmiernego narzucania sobie tempa ;). Pierwsze podbiegi, które kojarzę zaczęły się w okolicy 5km po skręcie w stronę Zarzecza i ciągły się, aż do tego najdłuższego na 18km. Ale jako że jedna z prawd biegowym mówi, że jeżeli start i meta znajdują się w tym samym miejscu, to suma podbiegów i zbiegów musi być równa, to dystans pomiędzy 5 a 18km przeplatany był właśnie i zbiegami i krótkimi, ale płaskimi odcinkami. Przed pierwszym punktem odżywczym na 10km zaaplikowałem sobie trochę żelu o smaku cytrynowym (tak jakby to była najważniejsza informacja dnia). Następnie skorzystałem z tego za co zapłaciłem i na 10km wypiłem trochę izotoniku. Niestety ten z kolei był o smaku grejfrutowym, ale już nie pytałem wolontariuszy czy jest jakiś wybór. Na 10km zameldowałem się z czasem 46:42. Następna była premia lotna na zaporze w Tresnej (11km) i w tym momencie zaczynała się tak jakby droga powrotna. Coraz cięższe podbiegi w dalszym ciągu przeplatały się ze zbiegami. Na 13km pojawiła się kolka i ból w kolanie. Jednak do 15km reakcji organizmu się nie obawiałem, gdyż już wcześniej miałem okazję (cały jeden raz) przebiec taki dystans i muszę przyznać, że reakcje organizmu były podobne. Na drugim punkcie odżywczym (15km) kolejna dawka żelu i izotonika (tym razem już o przyjemniejszym smaku) i przede mną droga w nieznane. Jak wspomniałem do tamtej pory, to 15km było najdłuższym dystansem, jaki udało mi się przebyć jednorazowo. Jednak kolejne km mijały całkiem pozytywnie. Po minięciu tabliczki z napisem 17km miało nastąpić najgorsze. Słynny podbieg, który miał być testem wytrzymałości psychiczno-fizycznej. Nie raz i nie dwa pokonywałem ten odcinek samochodem. Pamiętnej zimy spędziłem tam nawet 1h, gdyż moje zimówki nie potrafiły sobie poradzić z tym nachyleniem. Jak się okazało moje nimbusy są więcej warte niż zimówki i stałym tempem jechały do przodu. Na 19km ostatni kubek napoju, jeszcze chwilę pod górę i w końcu ukazał się widok na panoramę Żywca. Oznaczało to nic innego, jak tylko przyjemny zbieg dzięki któremu na 20km udało mi się osiągnąć średnie tempo ~4:12min/km. Ostatnia prosta prowadząca przez skrzyżowanie do rynku minęła przyjemnie, gdyż cel był już na wyciągnięcie buta. Na metę wpadłem z czasem 01:39:53 i jakkolwiek to zabrzmi, nawet nie za bardzo zmęczony. Naprawdę bywało gorzej. Zaraz po przekroczeniu linii mety postanowiłem wyjaśnić sprawę z ręcznikiem… a precyzyjniej można rzec, że to sprawa sama się wyjaśniła. Wraz z medalem, który lądował na szyi zawodników do ręki wędrowała siateczka z ręcznikiem i wodą. Ot cała tajemnica zaginionego ręcznika rozwiązana. Po wykonaniu książkowego, lekkiego stretchingu i prysznicu udostępnionego na hali udałem się na uzupełnienie kalorii. Organizatorzy zapewnili zupę z białą kiełbasą, krokieta i kawę/herbatę. Jak na rekordową ilość uczestników (trasę ukończyło 1456 osób) wydawanie posiłków przebiegało całkiem sprawnie (przynajmniej w momencie, w którym ja spożywałem). Po obiedzie krótki powrót na rynek, a następnie znowu na trasę półmaratonu. Tym razem kilometry uciekały w odwrotnej kolejności, a odcinek pomiędzy 20 a 18km okazał się być całkiem przyjemny patrząc na niego zza kierownicy w samochodzie.
Z luźnych zdarzeń z trasy warto jeszcze odnotować miny niektórych kierowców, którzy czekali na poboczu, aby ponownie móc włączyć się do ruchu. Kilka lat temu, kiedy jeszcze nie wiedziałem co to jest “bieganie bez piłki” sam znalazłem się w identycznej sytuacji i w mniej lub bardziej kulturalny sposób zadawałem sobie pytanie: O co tu chodzi? / Co oni robią?. A teraz już wiem o co chodzi z tym bieganiem…

* bieg dedykuję mojemu zagranicznemu sponsorowi, a z okazji Twoich urodzin wszystkiego najlepszego dla mnie… i dla Ciebie również ;p

XV Półmaraton Żywiecki

  • Miejsce: Żywiec
  • Data: 30.03.2014
  • Dystans: 21km 97,5m
  • Czas: 01:39:53
  • Tempo: 4:44 min/km
  • Open: 443/1456
  • M18: 102/245

Nie ma Cię na endo, to nie istniejesz.

IV Bieg o Złote Gacie

22 marca w Brzeszczach odbyła się IV edycja biegu o dźwięcznej nazwie „Bieg o Złote Gacie”. Ileż to razy w dzieciństwie, na boisku szkolnym człowiek słyszał słowa “… przecież nie gramy o złote gacie”. Aż tu po x latach udało się powalczyć o tego Graala, o którym wiele słyszano, ale mało kto go widział.

Bieg odbył się na dystansie 10km. Na starcie prócz biegaczy (~300) stanęli również tzw. kijkowcy (~100). Trasa prowadziła obrzeżami miasta, ale start i meta usytuowane były w samym “centrum”. O pejzażach na dystansie nie będę się za bardzo wypowiadał, gdyż z każdym biegiem dochodzę do wniosku, że mimo ambitnych planów to widoki podziwiam tylko przed wystrzałem startera, bo potem cel jest już tylko jeden. Trasa wiodła asfaltowymi, jak i gruntowymi ulicami, przebiegała wśród jezior/stawów, także miłośnicy przyrody mogli być zadowoleni. Na 5km i w okolicach 7km “wolontarialne” dzieci raczyły biegaczy wodą, a na mecie oprócz pamiątkowych gaciokształtnych medali, na wszystkich czekała grochówka i jabłko. Wszystko to w cenie 25zł, a dla spóźnialsko-niezdecydowanych 35zł. Główną atrakcją pakietu startowego była jednak wyjściowa koszulka.
Największą niespodzianką zawodów była… pogoda. W skrócie: każdemu kto wybiera się w wakacje nad polskie morze życzyłbym takiej pogody na cały okres pobytu.

Jeśli chodzi o samą walkę z czasem to jestem całkiem zadowolony. Po sygnale startowym nic nie było w stanie mnie zatrzymać. Nawet, gdy po 1km usłyszałem w słuchawkach miłym głosem, że pierwszy km przebyłem w czasie 3:43 to nie zwolniłem. Dopiero drugie ostrzeżenie poskutkowało. 1km we wspomnianym tempie, 2km w 3:56min/km… Wtedy to przypomniałem sobie radę Anny J., że “Nic nie może wiecznie trwać” i zwolniłem. Na 3km do 4:17, a kolejne przebyłem już niczym wytrawny biegacz w równym tempie 4:30 (+/- 3sek.). Samotny finisz nie wzbudził żadnej rywalizacji, ale przynajmniej sprawił, że spokojnie zostałem wyczytany przez spikerkę i przy salwie braw wbiegłem na metę ;).
Życiówki co prawda nie pobiłem, ale wyjątkowo nie było to moim celem. Czas 42:50 mieści się w górnej części zakładanego przedziału, także jest OK. Prawdziwe wyzwanie dopiero 30 marca, czyli Półmaraton Żywiecki.

IV Bieg o Złote Gacie

  • Miejsce: Brzeszcze
  • Dystans: 10km
  • Czas: 42:50
  • Tempo: 4:17 min/km
  • Open: 68/300
  • M18: 10/31

Nie ma Cię na endo, to nie istniejesz 😉