Cannondale Synapse Carbon 105 6 2015

Jako że codziennie otrzymuję co najmniej 1/4 maila z zapytaniem co to… jak to… z czym to…

Mój  pierwszy raz z szosówką datuje się na datę 15 sierpnia 2015.
Nie da się ukryć, że była to miłość od pierwszego przekręcenia… która zaowocowała zakupem Synapsy dnia 2 kwietnia 2016 r.

Poniżej jej wymiary/parametry:

Rama: Karbonowa Synapse, BallisTec Carbon
Widelec: Karbonowy Synapse SAVE Plus
Napęd: Shimano 2×11
Hamulce: Shimano Tiagra 4600
Rozmiar kół: 700c

A dla bardziej zaawansowanych/wymagających:

Rama i amortyzacja

Rama: Synapse, BallisTec Carbon, Di2 ready, SAVE PLUS, BB30A
Rozmiar: 56
Kolor: Jet Black, w/ Charcoal Grey and Race Red, Matte (02) – BQR
Widelec: Synapse SAVE PLUS, BallisTec Carbon, 1-1/8″ to 1-1/4″ tapered steerer
Damper: –

Napęd

Przełożenia: 2×11
Przerzutka P/T: Shimano 105 5800, braze-on / Shimano 105 5800
Manetka P/T: Shimano 105 5800
Korby: FSA Gossamer, BB30A, 50/34
Kaseta: Shimano 105 5800, 11-28, 11-speed
Łańcuch: Shimano HG600, 11-speed

Koła

Rozmiar kół: 700c
Obręcze: Shimano RS010
Piasta P/T: Shimano RS010
Opona P/T: Schwalbe Lugano, 700x25c

Komponenty

Hamulec P/T: Shimano Tiagra 4600
Dźwignie hamulca: Shimano 105 5800
Kierownica: Cannondale C4, 2014 Alloy, Compact
Mostek: Cannondale C4, 6061 Alloy, 31.8, 6 deg
Siodło: Cannondale Stage Ergo w/ Crmo Rails
Sztyca: Cannondale C3, 6061 Alloy, 25.4x300mm (48-51) 350mm (54-61)
Pedały: –

A dla Cię jako że przebrnąłeś/-aś przez te wszystkie dziwne nazwy nagroda w postaci czegoś dla oka i duszy Cannondale Synapse Carbon 105 6 2015.

14th Zurich Marathon – Fastest Sightseeing Tour

40

  • Miejsce: Zurych
  • Data: 24.04.2016
  • Dystans: 42 km 195 m
  • Oficjalny czas: 3:13:45.7 New PB
  • Tempo: 4:35/km
  • Open: 364/2616
  • M30: 119/560 <1/4 – 523th, 1/2 – 490th, 3/4 – 438th, 1 – 364th>
  • Nie ma Cię na endo to nie istniejesz

14th Zurich Marathon / 1st Robert Marathon

Idea maratonu powstała dawno, dawno temu zanim jeszcze ACL w lewym kolanie powiedział/krzyknął „pstryk”. Wszystko zaczęło się w V w. p. n. e., kiedy to… OK, nie będę tutaj przynudzał o starożytnej Grecji, tudzież inszej historii… wystarczy, że za jakiś czas będę pewnie opisywał jak wyglądały moje posiłki.
Na początek miał to być Kraków ’15 i w sumie… po trochu był. Ale jednak z powodu – wspomnianego wcześniej – powodu, plany trochę się przesunęły na mej osi czasu.

W sierpniu ’15 wziąłem udział w konkursie „Podróżuj z Frankiem” i udało mi się wygrać tygodniowy pobyt w Wallisellen <od nd do nd>. Pierwszą zaplanowaną wycieczką <zaplanowaną – duże słowa, pomysł zapewne powstał w nd wieczorem 🙂 > był wypad do Zurychu położonego ~8 km <czyt. dwie stacje pociągiem> właśnie od Wallisellen. Podczas spaceru po spokojnych, cichych, malowniczych <cały ja, z „malowniczym” na czele> uliczkach tegoż miasta pomyślałem sobie: dlaczegóż by nie jednak właśnie tutaj rozpocząć swoją przygodę z czterdziestoma dwoma km. Potem był jeszcze rowerowy, jednodniowy i dwudniowy <I, II, III> wypad po tamtejszych górkach, ale o tym może innym razem.

Pomysł na miejsce startu był, a więc trzeba było przejść do planu realizacji – czyli zobaczyć czy tam w ogóle jakiś maraton mają. Okazało się, że na 24 kwietnia ’16 zaplanowany był 14th Zurich Marathon. Nie pozostało mi nic innego, jak zerknąć na wpisowe, orientacyjne ceny biletów i… poszukać sponsora, który byłby chętny partycypować w kosztach <kto nie ten-tego, to wujek Google służy pomocą 😉 >. Skrzynka mailowa dosyć szybko zapchała się różnorakimi ofertami. Jedne były gorsze, a inne jeszcze gorsze. Zaciekawiła mnie jedna, która nadeszła koło października ’15. Była o tyle atrakcyjna, że zapewniała m. in. miejsce noclegowe, co już dawało spory komfort umysłu, a jak powszechnie wiadomo wszystko to stan/kwestia umysłu. Koło grudnia ’15 zasiadłem przy jednym stole ze sponsorem, aby spróbować dograć szczegóły wyjazdu. Kiedyś może i mieliśmy czasami problemy, żeby się dogadać, ale teraz bariera językowa i inne takie już nie są problemem. Wszystko przebiegało w przyjaznej, rodzinnej, świątecznej atmosferze i tuż po połamaniu się opłatkiem oraz zjedzeniu karpia można było przystąpić do rejestracji on line.

Tutaj doszło do małego nieporozumienia i pierwszego „zgrzytu”. Podczas wypełniania formularza należało wybrać przewidywany czas ukończenia maratonu. Ja optowałem za 3:20, co zostało skomentowane słowami: Out of curiosity, that marathon time – 3:20, have you already run a full marathon? Nie ma to jak wiara sponsora… Odpowiedziałem: It’s not your business and You’re lucky that I hadn’t filled 3:05. Owego wieczoru jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że I can do even 3:05 or less.

Zarejestrowany, wpisowe opłacone… nie pozostało nic innego, jak zacząć się do tego w ogóle przygotowywać :-). Do tej pory pracowałem na autorskim planie treningowym, który sam tworzyłem. Opierałem się głównie na trzech akcentach tj. podbiegi, interwały i przebieżki. Na stronie Piotra Książkiewicza <organizator cyklu biegów City Trail> znalazłem odpowiadający mi 12-tygodniowy plan treningowy na 3:15. Akcenty akcentowane w tymże planie pokrywały się z tym, co robiłem dotychczas, także uznałem, że to może być/to będzie to. Z matmą problemów nigdy nie miałem, także ułożyłem szybkie równanie: 24 kwiecień – 12 tygodni = … 1 luty. Do tej daty były wybiegania do ~20km <m. in. o górskim charakterze Szczyrk, Porąbka>, Bieg Utopca w Bieruniu, Bieg Spełnionych Marzeń w Mysłowicach i City Traile. Oprócz tego 2 razy w tygodniu ćwiczenia typu Gym Break i Focus T25 <dzięki DP>. A i nawet raz trafiły się narty w Wiśle-Cieńków. Wraz z datą 1 lutego wszelkie sporty odeszły na bok… łącznie z bieganiem. Ze zdrowiem było tak se i oficjalny początek przygotowań datuje się na 6 lutego. 5 treningów tygodniowo, kilometraż tygodniowy w okolicy 80 km i tyle. Punktem kontrolnym przygotowań miał być/był Półmaraton Żywiecki. Przypadł on na 20 marca. Ukończyłem go w czasie 1:25:51, czyli pobiłem swój PB z płaskiego Krakowa o dwie i pół minuty <1:28:21>. Wynik plus dotychczasowe – jak ja to nazywam – miażdżenie planu na 3:15 napawało optymizmem i dawało do myślenia. Do ostatniego weekendu przed maratonem – do oficjalnych mediów podam informację, że – wszystko przebiegało wg planu. Całe te przygotowania mają dwie strony, ale my skupmy się na tej cyferkowej, bo ta akurat przebiegała w miarę pomyślnie.

22 kwietnia – piątek

Chwila w pracy, spotkanie z Najlepszą :-P, jakieś resztki pakowania i o 14:40 lot… właśnie ze wspomnianego wcześniej Krakowa <stąd to wcześniejsze: i w sumie… po trochu był>. Przy pakowaniu było sporo pytań po co mi bagaż dodatkowy. Był on o tyle pomocny, że tak czy inaczej mogłem go mieć <umowa sponsorska>, a pakowanie było z nim o wiele łatwiejsze. W planach był sobotni rozruch, także trzeba było mieć dodatkowy zestaw ciuchów plus pogoda miała być zmienną <bo jak jeszcze nie wiesz, to za chwilę się o tym dowiesz>. W związku z tym trzeba było mieć kilka opcji w zanadrzu. Zapewne jakbym jechał na tzw. weekendowe zwiedzanie to pewnie wystarczyłaby mi torebka na dokumenty i tyle <kwestia podejścia i priorytetów>.

Na lotnisko rzuciłem się sam, a z powrotem auto odwiózł Tata. Nadanie bagażu, rzut okiem na ceny na – już tylko – tzw. bezcłówce, mail do Przyjaciela z prośbą o pomoc/podpowiedź odnośnie cen <spał – no bywa 😛 > i odlot. Ceny niby niższe <leciałem poza UE>, ale kilka złoty w kieszeni w zamian za noszenie zakupów po dwóch lotniskach i w drodze do „hostelu”… wg mnie nie warto.

Lot jak lot. Siedziałem w czwartym rzędzie. Zaraz za kierowcą, także stewardessa <niestety więcej o niej napisać nie mogę ;-)> szybko dotarła do mnie z kanapką i czymś do picia <woda, herbata, kawa, cola – wybór był prosty>. Jak przeszła cały samolot i wracała z koszem, to ja już spałem i tylko czułem, jak mi wyciąga z ręki kubek z papierkiem po kanapce z “hamem”. Zdążyłem się obudzić pod koniec na jakieś widoki, bo chmury były całkiem ciekawe. Lądowanie, wysiadka, wyjście już poza “strefę” i… rzut oka wokoło, ale Brat nie rzucił mi się w oczy… no bywa. Trochę się pokręciłem i po 10/15 min. pomyślałem, że w sumie może zadzwonię, bo – jak mi to Ktoś gdzieś/kiedyś – telefon po to ma dzwonek. On oddzwania <wiadomo… partycypowanie w  kosztach> i jakoś próbujemy się namierzyć. Mówiąc co widzę obracałem się i w końcu zobaczyłem… Go. Stał tuż obok, zaraz na przeciwko wyjścia ze strefy, no ale że miał jakąś “żółtawą” koszulkę, której nie kojarzyłem, to za pierwszym razem nie rzucił mi się w oczy <trzeci raz w krótkim odstępie czasu użyłem słowa „rzucić – wiem, za dużo>. On z kolei – jak się okazało – sobie tam siedział i czytał coś na telefonie. Także generalnie – pełen spokój z obu stron.

Tramwaj, podejście pod słynne schody i mieszkanie/”hostel”… A nie… jeszcze wcześniej przecież był łosoś i moje “more rice, please” na lotnisku. W drodze do mieszkania padła decyzja, że jeszcze w pt skoczymy po numer startowy do Zurichu <to lotnisko z Zurychem ma wspólnego tyle co Balice z Kato czy Pyrzowice z Krk… czy tam na odwrót>. Pociąg, dwie stacje – Zurich, potem coś… i stacja Salsasporthalle czy jakoś tak. Na płycie hali rozkładali się ze stoiskami, a kilka już funkcjonowało. Odbiór numeru <kobieta w sumie starsza bym ją określił> dała mi worek z uposażeniem bez okazywania dowodu czy tym podobnego. Powiedziałem jej jaki nr, nazwisko, a gdy próbowała przeczytać je z listy to tylko jej potwierdziłem, że ja to ja. Jeśli chodzi o pakiety to… w worku dostałem numer startowy z ticketem na pasta party i z biletem na całą komunikacją pociągowo-tramwajowo-autobusową w dniu maratonu. Tam nie trzeba mieć 38 biletów od 64 dostawców, żeby się poruszać po mieście. Jakbym miał to ocenić to pewnie skromnie, ale jakoś nie biorę się za ocenę tego i jakoś mnie to w ogóle nie ten…. Najważniejsze, czyli nr i chip dostałem… <koszulka czekała na mecie>.

Runda w okół sali i powrót. Wpierw na nogach na linię startu, a potem już Bahnhofstrasse <ta główniana ulica z drogimi sklepami, jak to ją zawsze określam>. Pt, godz. 20.00, a ludzi można powiedzieć, że zero… dobry klimat. To był właśnie taki mały rekonesans, bo wiedziałem, że tamtędy przebiega końcówka <40/41 km> trasy, a – jak się miało okazać – też i wcześniejszy odcinek, ale o tym później… jeśli dotrwam, bo dwie pół strony zapisane, a ja jeszcze nawet nie zacząłem biec <generalnie mam dobry trening do pisania bez patrzenia, bo niestety czasami ciężko się zmotywować i się idzie na łatwiznę. A przecież wiadomo, że pisanie bez patrzenia to winien być standard 😛 >.

Do Wallisellen dotarliśmy jakoś koło 21.00, a tam to już w ogóle sielanka. W domu plany na sb <czyli jak, gdzie i co jeść>.

23 kwiecień – sobota

Sobota przebiegała pod hasłem jedzenie.
Z rana lekki rozruch na stadionie i po okolicy. Sporo pozdrowień od przechodniów <grüezi>, itp. <curling, golf, trening piłkarzy>. Powrót, leżakowanie, śniadanie… które jak skończyłem, to już mieliśmy wychodzić na pierwszy makaronowy obiad. W planach były jakieś sklepy plus właśnie obiad, a wszystko to na miejscu w galerii. Tamtejszy food court/food land wygląda w ten sposób, że chodzi się po powiedzmy stoiskach i można samemu nakładać co i ile się chce. Trochę nam tam zeszło, więc zrezygnowaliśmy z tzw. pasta party. Na drugi obiad kupiłem ryż w markecie i zrobiłem go w domu z jogurtem. Dom, gotowanie ryżu, jakiś tenis i piłka na laptopie, kolacja <chleb z miodem> i… miałem zamiar jeszcze miło… – OK, co by nie używać za mocnych słów zostanę tylko przy – miałem zamiar spędzić czas z Bratem. Obiecałem mu, że pogadamy i takie tam inne bzdety, aż tu o 22.07 otwieram maila, a tam niczym piorun z nieba: “… spać!“. No to cóż mi pozostało… :-P.

24 kwietnia – niedziela

Rano pobudka o 5.30. Śniadanie <dwie kromki z miodem>, pakowanie ciuchów, butów, żeli… i o 6:25 jakoś mieliśmy pociąg. Cztery stacje i przez Zurych dotarliśmy na dworzec w okolicy linii startu. Wysiadka i pięciominutowy spacer. W pewnym momencie przed nami utworzyła się grupa osób, więc najprościej było iść za nimi. I teraz “komizm” sytuacji… na czele tej grupy szła… niewidoma dziewczyna z przewodniczką. Po chwili odłączyliśmy się od grupki <no bywa…>, bo zrobiło się za tłoczno, a przecież wszystkie drogi prowadziły na start.

Lokalizacja szatni to – swimming beach, czyli wydzielony teren z plażą, właśnie szatniami, jakiś pomost, miejsce do pływania, prysznice wolno stojące na zewnątrz… Szatnie, jak szatnie. Przebranie się, decyzje jakie ciuchy <koszulka na ramiączkach okazała się być żartem>. Wyjście, deszcz, rozgrzewka, zajęcia miejsca w strefie startowej, rozmowa z “lokalsem” i po wystrzale startera… śnieg <jak zresztą uwidzisz w galerii poniżej>. Jeśli chodzi o tłok na starcie to… go nie było. Jakbym się uparł to byłbym w przodzie bardziej niż podczas niejednych zawodów w Polsce/w których brałem udział dotychczas. Jak o tłoku mowa to w imprezie wzięło udział ~9k osób, ale oprócz maratonu był jakiś Cityrun i Teamrun. Jeśli chodzi o sam maraton to ukończyło go jakoś ~2.6k, czyli luźno <z tego okresu dla porównania Warszawa ~6.5k, Kraków ~5.5k>. W latach wcześniejszych wyglądało to podobnie. W innych szwajcarskich miastach, jak Basel czy Lucerna występują zbliżone liczby. Tam z kolei przy okazji maratonu organizowane są półmaratony i one cieszą się większą popularnością… ale to w sumie jak wszędzie.

Rozgrzewka wzdłuż plaży przy jeziorze Zuryskim nie należała do najprzyjemniejszych. I nie chodzi o widoki, bo te… <no właśnie>, ale o temperaturę, która była „zimna” i o rozpoczynające się opady deszczu. Podczas standardowej rozgrzewki napotkałem łabędzia, ale nie udało nam się znaleźć wspólnego języka… życie. Po rozgrzewce ustawiłem się w strefie startowej 3h06’ – 3h20’. Z miejscem nie było problemów i nie było potrzeby rozpychać się łokciami. Nie wiem czy największą trudnością/wyzwaniem nie było ściągnięcie bluzy przed startem… Już nawet nie chodzi o to zimno czy deszcz, ale o… śnieg, który zaczął dyskretnie padać z nieba. Musiałem ciekawie wyglądać <OK, nic nowego 😛 >, bo w strefie startowej ktoś nawet proponował mi swoją bluzę/T-shirt, a cała sytuacja wyglądała tak…

On: #%#$^%&^%&&
Ja: In English please. <…>
On: I see that you’re freezing, so I can give you my shirt, no problem. <Widzę, że marzniesz. Mogę Ci dać moją koszulkę, nie ma problemu.>
Ja: No, thanks, I’ll warm up on track. <Nie, dzięki. Na trasie już będzie OK.>
On: So where are you from? <A więc skąd jesteś?>
Ja: From Poland. <…>
On: No to cześć. <no to cześć 😛 >

Drei, zwei, eins…

Tempo na pierwszą połówkę miało było ~4:35/km, także nie pozostało nic innego, jak pilnować się, hamować i je utrzymywać. Początek trasy przebiegał przez najgłówniejszą ulicę Zurychu, czyli Banhofstrasse. Rozciąga się ona z dworca głównego <nie uwierzycie, ale po niemiecku dworzec to będzie… Banhof… przypadek?> do samego jeziora. Wzdłuż tej ulicy rozlokowane są tzw. najdroższe okoliczne sklepy firmowe. W sierpniu ’15 na tej ulicy udało mi się zjeść dwie gałki lodów <bodajże pistacja i wanilia, ale głowy nie dam… tak, raz na jakiś czas też jadam lody>. Wzdłuż tej ulicy można było napotkać kibiców, turystów tudzież innych – którym nie udało się uciec przed zimnem, deszczem i śniegiem. Kolejne km przebiegały spokojnie. Czucie w dłoniach/palcach straciłem dosyć szybko <yy.. już przed startem? po pierwszym km?… whatever>, ale mimo to udawało się w miarę spokojnie przeskakiwać po ekranach Fenixa w ramach potrzeby. Pierwsze 10 km krążyło się w okolicach centrum. Stety/niestety nie zawsze udawało się wyhamowywać tempo i niektóre z tych km kończyły się ~4:25/km. Linia 10 km była narysowana/nakreślona na linii startu. Dopiero po tej pierwszej ¼ dystansu mieliśmy się udać w trasę wzdłuż malowniczego jeziora. Oprócz kibiców/turystów/przypadkowych przechodniów nieodzownym elementem tej części biegu był… śnieg <tak, tak… cały czas się sypał>. Półmaraton pokonałem w czasie 1:37:06, co daje tempo 4:36/km. Przy życiówce na 21,097 km 1:25:51 tempo wyszło 4:04/km, więc nie ma co się dziwić, że tą część dystansu można nazwać zabawą. Od tego momentu trzeba było delikatnie przyśpieszyć do ~4:25/km, co w miarę się udało/udawało i do 30 km bieg w dalszym ciągu był zabawą. Nawrotka na 26 km była zlokalizowana w miejscowości Meilen. Pora przedpołudniowa, sporo ludzi i – ciekawostka – śnieg ustał i powoli wracało czucie w dłoniach.

Tak jak pisały <jeśli to możliwe> mądre książki bieg zaczął się po 30 km. Nogi zrobiły się trochę cięższe. Dramatu nie było, ale tempo spadło o te kilka sekund do początkowego ~4:35/km. Jakoś w tych granicach zauważyłem za Się „husarię” z napisem 3:15. Postanowiłem do nich dołączyć i zobaczyć co się stanie. Biegło się całkiem dobrze. Nie trzeba było o niczym myśleć, tylko skierować wzrok w jeden punkt i „mielić” asfalt butami. Jednak tempo pacemakerów na 3:15 było ciut za słabe dla moich boostów i – znowu – odłączyłem się od grupy, spokojnie kręcąc swoje w granicach 4:33/km.

Kolejne km mijały, głowa powoli zaczynała się aktywować/pracować i rozpoczynała wsteczne odliczanie. Tzw. „kryzysowe km” minęły nawet bez kryzysu. Tempo było ciężko utrzymać, ale jakoś drastycznie nie spadło. 41 km po raz drugi prowadził przez wspomnianą już Banhofstrasse. Dało się już wyczuć atmosferę końcówki wyścigu, a o tym że czułem/czuję connection z tym miejscem niech świadczy tempo tegoż odcinka… <4:09/km>. Ostatni km to tradycyjne 4:35/km. Na kilkaset metrów przed metą przygotowanie do finiszu, ale nie tempem tylko wyglądem <czyt. zdjęcie opaski z głowy>. Linię mety przekroczyłem z czasem 3:13:45. Nie da się ukryć, że była to/jest to moja życiówka na tym tzw. królewskim dystansie. Jednak zważywszy, że było to moje pierwsze 42 km było to/jest to oczywistą oczywistością. Jednak w momencie przekraczania linii mety nie było tego czegoś, co towarzyszyło mi 19.09.2015 czy też 24.10.2015, także…

Czy jestem zadowolony? Będzie lepiej… Jednak przekonałem się, że łatwiejszą i bardziej przyswajalną odpowiedzią jest: „tak, tak… dziękuję”. Może i nie wiem od której strony powinno się zaczynać wieszanie firanek <akurat ich nie preferuję>, ale o innych niektórych rzeczach już jakąś tam książkę przeczytałem ;-).

Po biegu była chwila dla mnie, dla fotoreportera i w końcu przyszedł czas na prysznic. Były one o tyle ciekawe, że aby się do nich dostać, trzeba było wyjść z szatni na zewnątrz i udać się do mobilnego wozu. Woda ni to ciepła, ni to zimna, ale że ściany i drzwi były z plandeki to nie zamykaliśmy ich, co owocowało lekkim powiewem chłodnego, rześkiego powietrza znad jeziora :-). Bez większego celebrowania <na wywiady przyszedł czas później> udaliśmy się na Bahnhof Zürich Enge, gdzie uraczyłem się jakimkolwiek jedzeniem i ciepłą herbatą. Stamtąd bezpośrednio udaliśmy się do Wallisellen, gdzie już dźwięcznym krokiem byłem w stanie pokonać magiczne schody. W mieszkaniu pakowanie, udzielenie obszernego wywiadu dla jednej z lokalnych telewizji i wyruszenie w drogę na lotnisko. Droga na Zurich Airport obfitowała w sporą ilość – mniej lub bardziej mniej – śmiesznych żartów. Ok. 15.30 zameldowaliśmy się na lotnisku. Lot był zaplanowany na 17.05, także co by nie przedłużać, zaraz po nadaniu bagażu był check-in i o wspomnianej wcześniej godzinie oderwałem się od tej neutralnej, szwajcarskiej ziemi…

Relacja w obrazkach <- można kliknąć

* czytałeś/-aś to na własną odpowiedzialność, także autor nie ponosi kosztów straconego czasu
** jeżeli nie zrozumiałeś/-aś większej połowy tekstów, a druga – ta mniejsza, wydała Ci się mało śmieszna… bywa
*** wspomniany wyjazd dał mi jeszcze znać o sobie pod koniec kwietnia, kiedy to przyszedł rachunek za telefon… 😉

Chcieć to móc…

Przepis na sukces

  • LFO Oświęcim 10km
  • Oficjalny czas: 40:17 New PB
  • Tempo: 4:02 min/km
  • Open: 28/231
  • Temp.: dla biegaczy
  • Komiks
  • Nie ma Cię na endo to nie istniejesz

W tym roku III edycja Life Festival Oświęcim odbyła się wyjątkowo w… Oświęcimiu. Impreza zaplanowana została na 20 czerwca, czyli jeden dzień przed 21. Przy okazji imprez sportowych odbywały się również przeróżne koncerty o których to oczywiście wzmianki już nie będzie. Wszystko zaczęło się od biegu na rolkach. Do linii mety dotarło 19 zawodników, co jest trochę zaskakująco małą ilością. Już bez rolek odbył się bieg “Life” (5km) i bieg “Tolerancja na sportowo” (10km), czyli główny punkt imprezy (kto chciał to mógł startować w butach i większość/wszyscy skorzystali z tej możliwości).
Trasa liczyła 5km, co dla tolerancyjnych oznaczało dwie pętle. Jeszcze rok temu wyścig odbywał się na 2.5km pętli, co przy biegu na 10km daje nam… już zdecydowanie za dużo okrążeń. Decyzja o 5km pętli zdecydowanie na plus. Jedno okrążenie ukończyło 121 zawodników, a dwa – jak sama nazwa wskazuje – prawie dwa razy tyle, bo 231.

Start biegu głównego przewidziany był na 10:00. Pora idealna i pogoda również. W porównaniu z Pszczyną (dwa tygodnie temu) to spore oziębienie klimatu, gdyż czym że jest oświęcimskie 15 stopni przy pszczyńskim 30? Plażowicz wybrałby Pszczynę, a biegacz Oświęcim. Na mecie okazało się, że pogoda może mieć spory wpływ na osiągane wyniki (brawo… Amerykę już dawno odkryli).

Założenia przedstartowe? Nie ukrywam, że Oświęcim traktuję jako bieg lokalny/towarzyski. Ale że towarzyski to może być taniec 😉 na starcie założenie było, aby pierwsze 5km pobiec ~4:10 i zobaczyć co się stanie na półmetku. Początek był obiecujący. Udało się trzymać nogi na wodzy i wyszło 4:06. Samopoczucie było dobre i czułem, że nogi podają. Również słońce nie dawało o sobie znać. Kolejne km mijały bardzo szybko. Tempo utrzymywane poniżej 4:10, a na trasie gorący doping rodziców i przypadkowo napotkanych znajomych (Maćka spacerującego w sobotni, pochmurny poranek w okularach przeciwsłonecznych – to mogło oznaczać tylko jedno 😉 i Agę idącą na spacer, bo autem tymczasowo się nie dało). To że pierwszą pętla skończyłem z czasem 20:45 to jeszcze nic, ale to że czułem się dobrze i dalej miałem moc już daje do myślenia. Siły były, chęci były, a więc nie pozostało nic innego, jak jeszcze tylko podkręcić tempo. Zaraz po półmetku był wodopój, gdzie młodzież rozdawała wodę w 0.5l butelkach. Fakt ten mi w ogóle nie przeszkadzał, a nawet ułatwił trochę sprawę, bo można było uzupełnić płyny i jednocześnie wziąć prysznic. Po 6km dotarłem do grupki trzech osób, ale stety/niestety szybko musiałem ich opuścić, bo byłem szybszy. Kolejnym celem była pewna dziewczyna. Na początku ucieszyłem się, bo zapowiadało się, że mamy podobne tempo, ale okrzyki i oklaski już rozbudowanej o kuzynkę Anię rodziny oznaczały kolejny bieg wyżej. 8km w 3:58… dał sygnał do samotnego ataku na metę. Pod koniec 9km był jeszcze największy podbieg, ale po kwietniowym treningu na Żarze nie okazał się on zbyt straszny ;). Tempo ostatniego km było szaleńcze. Na 150m przed metą przyłączył się do mnie sąsiad Tadeusz. Już z medalem na szyi za bieg na 5km dotrzymał mi tempa przez kilkadziesiąt metrów i zmotywował do dalszej walki, której efektem było nadjeżdżające pendolino.

Ostatni km w tempie 3:39, siły, przyśpieszenie i dynamika na finiszu. Czy to odpowiednie przygotowanie? Czy to pogoda? Czy zmiana butów z Nimbusów 15 na lżejsze i “zwyklejsze” x-letnie Gel Flashfire? Czy to doping na trasie? Zapewne wszystko po trochu złożyło się na całość zwieńczoną czasem 40:17 i 28. miejscem (po 5km 39. miejsce). Kolejna bariera nasuwa się sama. Złamanie 40:00 było w planach, ale jeszcze nie w jesiennych, a teraz już jest.

Imprezę w Oświęcimiu oceniam bardzo pozytywnie. Można pisać co się chce, ale nie jest to docelowe wydarzenie festiwalu, a rozwija się w dobrym kierunku. Zmiana długości trasy (w I edycji był tylko bieg na 5km), wydłużenie pętli (jak wspominałem w II edycji pętla liczyła 2.5km) to tylko niektóre z pozytywnych akcentów tej imprezy. Po biegu oczywiście pamiątkowy medal, przed biegiem była pamiątkowa koszulka… jak na imprezę lokalną za 30zł nie było źle, a wręcz przeciwnie… Ale wiadomo, że moja ocena jest przez pryzmat nowego PB ;). Oczywiście na wstępie jeszcze wspomnę, że trasa nie posiadała atestu. Ale że F2 zmierzył powyżej 10km, organizatorzy zmierzyli 10km, także niech stracę i im zaufam.

19 września w planach jest “Jastrzębska Dziesiątka” w… tak, właśnie tam. Tam też będzie walka z atestowanym dystansem.

NBA – The Big Three.

W konkursie Slam Dunk podczas NBA All Star Game jeszcze nie wystąpił i możliwe, że nigdy tego nie zrobi, ale nagrodę, jak najbardziej winien otrzymać…

Na 6:47 do końca Hornets prowadzili na własnym parkiecie z Lakers 102-88. Wynik końcowy: 102-108. Kulminacją bezradności New Orleans była kuriozalna akcja z 1:12 na filmiku poniżej…

Kiedyś był taki jeden co robił to perfekcyjnie. Niedawno skończył 50 lat. Mimo że kandydatów wielu to następcy nie widać 😉

US Open – finał Pań.

:tenis: Serena Williams – Victoria Azarenka 6:2 2:6 7:5

Seren&Viki

Serena Williams była faworytka do zwycięstwa zarówno przed turniejem, przed finałem, jak i po pierwszym secie. Mimo to rozstrzygnięcie spotkania odrobinę zaskakujące.

Pierwszy set to pełna koncentracja Sereny. Motywacja na najwyższym poziomie, tryb „niszczących uderzeń” włączony i Azarenka za bardzo nie miała czego szukać po drugiej stronie kortu. Wydawało się, że drugi set będzie tylko formalnością, ale zaczęło się od przełamania Azarenki, która po swoim serwie wyszła na prowadzenie 2:0. Kolejne przełamanie na korzyść Victorii nastąpiła w 5. gemie i zrewanżowała się za pierwszą partię wygrywając w takim samym stosunku jak Serena. W tej części Amerykanka bardzo dużo psuła nie wytrzymując wymian. Zwłaszcza kulał forhand, które w pierwszym secie spisywał się bez zarzutu. W trzeciej partii Azarenka prowadziła już 5:3*, a następnie 5:4 plus swój serwis. Pomimo to nie udało się jej utrzymać przewagi i przypieczętować sukcesu. Była dwie piłki od triumfu, ale w najważniejszych momentach serwis nie pomógł i pojawiły się proste błędy. Serena odżyła i licząc od stanu 3:5 wygrała kolejne 4 gemy. Odniosła tym samym swój 4. sukces w Nowym Jorku, a 15. w wielkim szlemie.
Azarence pomimo porażki należą się słowa uznania za postawę i plan taktyczny w finale. Cały czas starała się mocno serwować zarówno pierwszym, jak i drugim serwisem. Pomimo kilku podwójnym błędów była to dobra taktyka, gdyż kilka słabszych zagrań od razu było karconych przez Amerykankę wygrywającym returnem.
Ciężko napisać, że Williams po pierwszym secie uwierzyła, że już po meczu. Trudno rozgryźć co siedzi w głowie Amerykanki. Kiedy tylko przykładała się do uderzeń, podchodziła do piłki, pracowała nogami to wszystko trafiała w kort. Jednak nie trwało to wiecznie. W drugim secie i połowie trzeciego do wielu uderzeń podchodziła „lekceważąco”, uderzała na stojąco bez dodatkowej pracy ciałem. Nie wiem czym to tłumaczyć. Jej umiejętności i trochę szczęścia sprawiły, że w decydującym momencie meczu trafiła kilka piłek uderzanych na „chybił trafił” i odwróciła losy spotkania.

Mimo, że pisałem o zaskakującym rozstrzygnięciu to Serena Williams w pełni zasłużyła na ten sukces. Przez cały turniej „zamiatała” rywalkami po korcie spędzając w każdej rundzie około godzinę na korcie. Wygrane sety w stosunku 6:0 czy 6:1 była dla niej normalnością. Pomimo, że nie widnieje jako pierwsza na liście rankingowej WTA to bezapelacyjnie jest numerem jeden kobiecego tenisa.

US Open – półfinały kobiet.

:tenis: Victoria Azarenka – Maria Sharapova 3:6 6:2 6:4

Jeżeli na korcie pojawia się Victoria z Marią to możemy być pewni, że spektakl będzie ładny i głośny. A dzisiaj oprócz tego stał na wysokim poziomie.
Pierwszy set dla Rosjanki. Jak to się stało? Nie widziałem. Drugi rozpoczął się od przełamania dla Sharapovej i na tym zakończyła się jej skuteczna gra. Kolejne cztery gemy dla Białorusinki, która nie załamała się wynikiem z początku meczu. W tym secie Rosjanka tylko raz wygrała swój serwis i skończyło się 6:2 dla Azarenki. Trzeci set to już dominacja Victorii. Co prawda przełamała rywalkę dopiero w ostatnim gemie, ale wszystkie wcześniejsze gemy serwisowe Rosjanka wygrywała na przewagi i po wielkich mękach. Punkty na odbiorze w tym secie przedstawiały się w stosunku 25 do 8 na korzyść Azarenki.
Sharapovej jak to ładnie ocenił komentator zabrakło w baku paliwa. Było to dosyć widoczne. Wraz z upływem czasu, jeśli tylko wymiana się wydłużała to nie nadążała do uderzeń i popełniała coraz więcej błędów. Za każdym takim błędem wznosiła błagalne spojrzenie w stronę swojego boksu licząc na… I tutaj właśnie nie wiem na co liczyła. Chyba jedynie na wsparcie duchowe. Azarenka z kolei zaskoczyła wielkim spokojem. Nie było nawet zaciskania pięści po wygranych, ważnych piłkach w końcówce meczu. Nadrobiła to wszystko po ostatniej piłce, kiedy wykonała mały taniec na korcie.

Po tym meczu nasuwa się tylko jedno pytanie: czy Victoria ma jakieś szanse w finale z Sereną?

:tenis: Serena Williams – Sara Errani 6:x 6:x

Zwycięstwo Sereny.

US Open by men – drugie ćwierćfinały za nami.

:tenis: David Ferrer – Janko Tipsarevic 6:3 6:7(5) 2:6 6:3 7:6(4)

Mecz pełen dramaturgii, zmiennego barometru, świetnych wymian oraz sporej ilości błędów, czyli wszystkiego po trochu. Najbardziej efektowny tenis mogliśmy podziwiać w trzecim secie, kiedy to Janko przechodził samego siebie. Ferrer robił co mógł, ale w tej części gry w wymianach każde następne uderzenie Serba było lepsza, precyzyjniejsze i mocniejsze od poprzedniego. Nawet ściana by tego nie wytrzymała. Na przestrzeni całego spotkania obaj mieli lepsze i gorsze momenty, także tie break był sprawiedliwym rozwiązaniem, jeśli chodzi o wyłonienie zwycięzcy spotkania. Więcej szczęścia, zimnej krwi miało waleczne serce z Hiszpanii i to ono zagra w półfinale. Polecam skrót z tego meczu, zwłaszcza „strzały” Tipsarevica.

:tenis: Novak Djokovic – Juan Martin Del Potro 6:2 7:6(3) 6:4

Był to już trzeci pojedynek tych panów w krótkim odstępie czasu. Najpierw był brązowy medal dla Argentyńczyka w Londynie, a potem udany rewanż Serba w Cincinnati.
Pierwszy set dosyć szybko i łatwo w stronę Novaka. Drugi set, w mojej opinii decydujący o dalszych losach meczu rozpoczął się idealnie po myśli Del Potro. Break do zera przypieczętowany serwisem również bez straty punktu, czyli start marzenie. Kluczowy moment meczu to 5:4 dla Juana i serwis na seta. Nie udało się go wygrać mimo, że zabrakło tylko dwóch punktów (*30:15). 12. gem tego seta można nazwać epickim (za chwilę sprawdzę co to znaczy). Trwał on ok. 17 minut, czyli niewiele krócej od niektórych setów w wykonaniu Sereny. Del Potro wybronił w nim 3 piłki setowe i doszło do tie breaka. Tutaj swoją wyższość udowodnił Djokovic. Trzeci set to z kolei szybkie przełamanie dla Djokovica, którego skutecznie bronił do samego końca.
Dobry mecz w wykonaniu Del Potro. Może trochę za bardzo „okopany” za końcową linią, ale ciężko stwierdzić czy mógł zagrać bardziej agresywnie. Robił co mógł, bombardował swoją forhandową armatą Djokovica, ale ten grał genialnie w obronie. Ciężko to opisać, trzeba to zobaczyć. Oprócz obrony najlepszą bronią Serba był backhand po linii, który był bardzo skuteczny.

Półfinał Djokovic – Ferrer może przypominać trochę mecz Hiszpana z Tipsarevicem. Różnica będzie polegać na tym, że Djokovic będzie się jeszcze lepiej poruszał po linii, będzie prowadził dłuższe wymiany i będzie skuteczniejszy. Kolejna kluczowa różnica to taka, że to właśnie Serb wyjdzie z tego pojedynku zwycięsko.

US Open by men – pierwsze ćwierćfinały za nami.

:tenis: Andy Murray – Marin Cilic 3:6 7:6(5) 6:2 6:0

Mecz o dwóch obliczach. Początek zdecydowanie dla Cilica, któremu wychodziło wszystko, a Szkotowi nic. Stan ten utrzymywał się do wyniku 6:3 5:1* dla Cilica. W tym momencie sytuacja obróciła się o 360 stopni ;). Serwis Chorwata przestał funkcjonować, piłki przestały wpadać w kort, a z drugiej strony zaczęły nadlatywać coraz lepsze uderzenia. W grze Marina wszystko się zacięło i zaczęło sypać. Nawet do tego stopnia, że najpierw nie wykorzystał piłki setowej przy *5:2, a następnie oddał tie break ze stanu *4:2. Dalsza część meczu to już równia pochyła dla Cilica i „wyczekiwanie końcowego gwizdka”. Murray po bezbarwnym początku zdążył obudzić się na czas, aby odmienić losy spotkania.

:tenis: Tomas Berdych – Roger Federer 7:6(1) 6:4 3:6 6:3

Chciałoby się napisać “eh..” i dać sobie spokój. Pewnie niektórzy już się domyślili, że Federer zawsze jest moim faworytem do wszystkiego. Zaczął od breaka by po kilku gemach oddać swój serwis do zera. Tie break do jednego? Bez komentarza. Ktoś powie, że break na początku seta nic nie znaczy, a ja odpowiadam wtedy, że lepiej jednak go mieć niż nie mieć, prawda? O tą partię gry mam najwięcej pretensji, jeśli w ogóle mogę mieć takie odczucia odnośnie meczu rozgrywanego daleko za oceanem.
Berdych rozegrał dobry mecz, nie psuł za wiele, kąsał swoim serwisem i forhandem po przekątnej czy to po linii. Roger człowiek z epoki Roddicka po 23. spotkaniach z rzędu zszedł z oświetlonego kortu Arthur Ashe jako przegrany. Ciekawa statystyka, która po raz któryś nasuwa pytanie: “kto to wszystko liczy i zapisuje nawet takie rekordy?”. Czy dłuższa przerwa spowodowana rezygnacją z gry Fisha już przed meczem miała tu znaczenie? Opinii może nie jest tyle co ludzi, ale dwie standardowe na pewno. Była handicapem dodatnim, gdyż miał więcej czasu na wypoczynek albo ujemnym, gdyż wybiła go z rytmu meczowego. Wyznawcy drugiej opinii mogą niestety triumfować.
Kibicom Rogera w Polsce pozostaje cieszyć się, że nasz sąsiad zagra w półfinale US, ot takie marne pocieszenie na siłę :duch:.

O finał zagrają więc Berdych z Murray’em. Wydaje mi się, że obaj gracze zawsze trochę niedoceniani i pozostający w cieniu wielkiej trójki. Czech ze względu na wahadło formy, a Szkot za brak wytrzymałości w najważniejszych meczach. Jutro/pojutrze obaj staną przed szansą zaprzeczenia któremuś z zabobonów.

US Open – ćwierćfinały kobiet.

:tenis: Victoria Azarenka – Samantha Stosur 6:1 4:6 7:6(5)

Białorusinka została pierwszą półfinalistką turnieju w Nowym Jorku, a my byliśmy świadkami jak do tej pory najlepszego widowiska w turnieju.
Pierwszy set rozpoczął się od dwóch przełamań Azarenki i przy stanie 3:0 mecz został przerwany z powodu ulewy nad kortami. Po powrocie wiele się nie zmieniło i Victoria zakończyła pierwszą partię z wynikiem 6:1. W drugiej Australijka poprawiła i tak już dobrą grę, na czym widowisko zyskało jeszcze więcej. Przyniosło to efekt w postaci wygranego seta. Obie zawodniczki zasłużyły na trzeci set. Tutaj przewaga cały czas była po stronie Azarenki, która dwukrotnie wychodziła na przewagę dwóch gemów plus serwis. Najpierw miała *3:1, a następnie *4:2. Za każdym razem Samantha szybko wracała do gry. Przy stanie 5:5 30:40, czyli małej piłce meczowej Victoria popisała się pierwszym i jedynym asem w całym meczu. O tym kto awansuje do półfinału miał zadecydować tie break. Główną bohaterką była tu Azarenka. Prowadząc już 4:0 i mając serwis dopuściła do stanu 5:5* popisując się po drodze drugim serwem przypominającym bardziej smecz pod końcową linię. Szybko pozbierała się jednak w sobie i wygrała dwie kolejne piłki, gdzie pierwsza była udanym skrótem.

Po wczorajszym spotkaniu Errani–Kerber czy nawet dobrym meczu Vinci–Radwańska ciężko dzisiejszy ćwierćfinał nazwać spotkaniem z cyklu WTA. Obie zawodniczki rozegrały świetne zawody, które długimi momentami przypominały męski tenis. Mocne, długie wymiany z głębi kortu, kątowe zagrania i wiele kończących uderzeń. Azarenka zaimponowała tym co zwykle, czyli walecznością i konsekwencją. Ani na moment nie cofnęła się i gnębiła rywalkę uderzeniami z samej linii lub już z kortu. Stosur jak przystało na obrończynię tytułu przyczyniła się do tego wysokiego poziomu spotkania, jednak „trochę” jej zabrakło do zwycięstwa.

:tenis: Maria Sharapova – Marion Bartoli 3:6 6:3 6:4

Panie potrzebowały dwóch dni, aby rozstrzygnąć ten pojedynek. Najpierw zaczęły od rozgrzewkowych czterech gemów, które Francuzka wzięła bardzo na poważnie. Przed ulewą prowadziła już *4:0 i wygrywała wszystko. Zapewne nie była zbytnio zadowolona, gdy z nieba zaczęło kapać i sędzina była zmuszona przerwać spotkanie. Nie zapowiadało się na szybka poprawę pogody, a w planie gier było kilka „ważniejszych” spotkań i mecz został przełożony na następny dzień. Przerwa ta była potrzebna Rosjance i jak się później okazało dobrze ją wykorzystała. Co prawda seta z dnia poprzedniego nie udało się już uratować, ale jej gra rokowała nadzieję na lepszą przyszłość. Drugi set to festiwal błędów z obu stron. Maria 5 podwójnych i 14 niewymuszonych błędów, a Marion odpowiednio 2 i 12. Skąd zwycięstwo Rosjanki? Choć obie psuły na potęgę to jednak Masha przeplatała to wszystko winnersami w liczbie 18. Bartoli wg statystyk zanotowała w tej rubryce liczbę 2 i choć jest ona może trochę zaniżona to oddaje wydarzenia na korcie. Trzeci set już podobny do drugiego. Różnica polegała na tym, że obie trochę mniej psuły, a Maria poprawiła serwis. Ostatecznie ta partia również padła łupem Rosjanki. Mecz pełen błędów, choć kilka wymian było imponujących.
Nigdy nie byłem fanem tenisa Francuzki, ale zaimponowała mi poruszaniem się po korcie. Nie posądzałem jej o taką walkę i bieganie z prawej do lewej i na odwrót. A trochę tego było, gdy Maria zaczęła trafiać swoje strzały.
W półfinale rywalką Sharapovej będzie Azarenka. Zestaw tego półfinału udało mi się przewidzieć, a o tym kto będzie finale też już wspominałem 🙂 .

:tenis: Sara Errani – Roberta Vinci 6:2 6:4

Mecz przyjaciółek rozstrzygnięty na korzyść finalistki tegorocznego French Open. W walce o półfinał będzie czekać Serena Williams, także zapowiada się mecz bez historii 😉 .

:tenis: Serena Williams – Ana Ivanovic 6:x 6:x

Panie właśnie wyszły na kort, ale to chyba kwestia godziny z hakiem, żebyśmy poznali zwyciężczynię.

* często zdarza mi się trochę ponarzekać na WTA, ale to Marin Cilic przegrał przed chwilą seta prowadząc najpierw 5:1* w gemach, a następnie *4:2 w tie breaku