Piknik na ławce – Dąbrowa Górnicza.

​X Półmaraton Dąbrowski – Dąbrowa Górnicza

IMG_2738

  • Distance: 21,097 km
  • Time: 01:23:38 New PB
  • Pace: 3:58/km
  • Open: 59/1367
  • M30: 27/463
  • Noo.. teraz ten czas już jakoś wygląda…
  • 10 km 00:39:26/74, 15 km 00:59:07/63
  • Nie ma Cię na endo to nie istniejesz

Po nieudanym biegu w Krakowie (słowo klucz: biegu) dosyć szybko zapadła decyzja o jeszcze jednym półmaratonie w rundzie wiosennej. Ze względu na ryzyko napływu gorącego frontu atmosferycznego znad wschodniej tundry, nie można było za długo czekać. Po długiej i wnikliwej analizie typu wpisanie w google “półmaraton 9 kwiecień” 😉 padło na X Półmaraton Dąbrowski w… – uwaga – Dąbrowie (no oczywiście, że Górniczej). 3 tygodnie po 21 km w Krakowie to nie był optymalny czas na regeneracjo-przygotowanie, ale powstały podejrzenia, że może to wystarczy.

Dojazd do Dąbrowy optymalny – S1 w niedzielę po raz kolejny dała radę. Przy pomocy iPhiego (tylko/aż on się zdecydował) bezproblemowy dojazd pod halę, a tam już nawet i on mógł odpocząć, gdyż stery przejęli stewardzi. Sprawne zaparkowanie, odbiór pakietu na płycie Hali Widowisko-Sportowej “Centrum”, gdzie mieściło się wszystko i wizyta w szatni. Tu przywitał mnie miły widok dostępnych prysznicy (co by od razu rozwiać napięcie i uspokoić, to… po biegu również były dostępne).

O 9.45 ~1.4k uczestników zapakowało się do niezliczonej ilości autobusów i zostało wywiezionych ~21 km od linii mety, czyli… na linię startu. Bieg można by rzec – albo przynajmniej ja tak zrobię – taki jednokierunkowy. Start nastąpił z okolic zbiornika Pogoria III. Pogoda była zapowiadana na idealną (czyt. ok. 15 stopni, bez wiatru… a na śnieg również się nie zapowiadało). Trasa miała być prosta i płaska, a jedyne wzniesienia były zapowiadane przez synoptyków na miejską końcówkę biegu – w okolicach 19 km, gdzie zaraz dotrzemy.

Pierwsze 4 km biegu to dobiegnięcie do linii brzegowej jeziora. Płasko i przyjemnie. Tempo w granicach 3:56/km. Tabliczkę 10 km minąłem z czasem 00:39:26. Tutaj nastąpiło delikatne przyśpieszenie do ~3:52/km i nastąpił etap wyprzedzania. Ciężko się było kogoś podczepić, bo cały czas przeskakiwałem do grupy wyżej.
Na 15 km zameldowałem się po 00:59:07, czyli z 19 sek. zapasem na złamanie 01:23:00. Jak to z zapasem bywa, nie zawsze wystarcza. Po 16 km tempo dość, że się nie przyśpieszyło, to się i nawet nie utrzymało. Spadło kilka sekund w dół (jakby mogło spaść w górę…), a to wystarczyło, żeby zapasu nie starczyło. Na 19 km wbiegliśmy na główną dwupasmówkę prowadzącą do hali i skierowaną pod górę. To był ten pierwszy właściwy podbieg… Można by rzec, że to tam zaczął się bieg… wiecie… taki 35 km maratonu… albo i nie wiecie 😉 Początek 20 km to z kolei piękny zbieg, gdzie na liczniku pojawiało się w porywach do 3:40/km (szału nie ma…). Jednak ostatnie 300 m to znowu w górę… po to, żeby na mecie dąbrowska woda prosto z kranu smakowała jeszcze lepiej.

Osiągnięte na mecie 01:23:38 to na tamtą chwilę – zważywszy na perypetie życia codziennego w ostatnim tygodniu – był, jak najbardziej satysfakcjonujący rezultat.

Po biegu był jeszcze regeneracyjny piknik na ławce w postaci zadowalającej ilości bardzo dobrego makaronu z sosem. Do tego banan, sok z pomarańczy i woda.

Organizacja imprezy stała na bardzo wysokim poziomie. Trasa płasko-szybka i jeżeli tylko ktoś będzie dobrze przygotowany, to i nawet te miejskie podbiegi nie będą mu straszne. Ewentualnie największą przeszkodą czyhającą na uczestników może być… wiatr. Bo gdyby tak wzdłuż tego jeziora przez te 12 km prosto w twarz…

Wiecznie wietrzna niedziela w Krakowie

14. Półmaraton Marzanny – Kraków

8

  • Date: 14.03.2017 r.
  • Distance: 21,097 km
  • Time: 1:24:24 New PB
  • Pace: 4:00/km
  • Open: 94/3197
  • M30: 48/930
  • 5/10/15/20 km: 00:19:54 / 00:39:20 / 00:59:42 / 1:19:59
  • Nie ma Cię na endo to nie istniejesz

Ciężko powiedzieć, kiedy dokładnie zaczęło się bieganie pod ten półmaraton. Czy pod koniec 1985 r. wraz z pierwszymi krokami czy początkiem grudnia 2016 r., kiedy to po leniwo-chorym listopadzie wróciłem do biegania. Wstępnie miał być zuryski maraton, a wyszedł krakowski pół… Nie pytaj, bo też zaczynam nie wiedzieć co się stało, o co chodzi i dlaczego tak, a nie inaczej.

Wiosna miała/ma stanąć pod znakiem półmaratonu i dyszek. Wybór padł na 14. Krakowski Półmaraton Marzanny… Czy mogło być inaczej? Tego już się nigdy nie dowiemy. Kraków: Błonia, wzdłuż Wisły, rynek, Wawel, Bulwary Wiślane, Błonia i meta… tak to miało wyglądać.

W grudniu 231 km.

W styczniu 247 km (z czego 161 km treadmill i 22 km trail running).

161 km treadmill
Warunki pogodowe (okres dawno niewidzianej zimy w Polsce, czyli sporej ilości śniegu i temp. na poziomie -20 stopni) oraz pewne inne okoliczności sprawiły, że zaprzyjaźniłem się z bieżnią mechaniczną. O tego typu bieżniach krążą różne opinie… moja w skrócie jest taka, że to rzecz przydatna.

22 km trail running
Tutaj mowa o rekonesansie pełnej trasy 3. Bieruńskiego Biegu Utopca i o samych zawodach na krótkim odcinku – 5.3 km.

Distance: ~5.3 km
Time: 00:20:28
Pace: 3:53/km
Open: 2/177
M30: 1/37

W lutym 133 km.
Ten luty akurat miał 28 dni, z czego ja 11 nie biegałem – dr House.
28 lutego próba generalna przed półmaratonem na Tyskich Paprocanach. Skorzystałem z okazji odbywającego się tam jednego z biegów Gran Prix na dystansie 10 km. Jeśli chodzi o trasę to… płaski ideał…

Distance: 10 km
Time: 00:38:08
Pace: 3:49/km
Open: 8/121
M30: 5/50

… a odnośnie innych aspektów:
Moje pierwsze “ściganie” na tzw. popularnych Paprach. Wynik widać, także każde se może… więc ja tu o czymś inszym.
5. bieg Gran Prix w Tychach, 5 km dla K, 10 km dla M, opłata startowa 5 zł, ręczny pomiar czasu, po biegu herbata, biszkopt (to zauważyłem). Do tej pory wszystko jak najbardziej OK. Przed biegiem udostępnione szatnie i – jak się to ładnie nazywa – zaplecze sanitarne czy jakoś tak. W skrócie – nie wiem czy mniej ładnie czy nie – WC i prysznic. Bieg urósł w moich oczach, gdyż/iż prysznic jest ważnym elementem całej tej biegowej układanki. No i gdy po biegu miałem nadzieję z niego skorzystać to… napotkałem się na kartkę z napisem w stylu “Awaria – toaleta i prysznice nieczynne” oraz zataśmowanymi drzwiami niczym w filmach kryminalistycznych, gdzie popełniono jakieś przestępstwo. Taka informacja widniała na dwóch toaletach. Teraz sprawa wygląda tak: jeśli to była awaria spowodowana awarią to OK. Jednak ja (i nie tylko ja) mam dziwne przeczucie, że to była tylko tzw. “awaria”. Nie ukrywam, że nie wiem czy organizator wspominał w regulaminie coś o prysznicach. Może tak, może nie, ale jeśli takowe już widnieją na obiekcie i ktoś je do tej ściany przymocował, to może jednak dobrze byłoby je… mamy 2017 rok w cywilizowanym… w miarę… w coraz mniej… kraju.
A w końcu nie każdy jest morsem, żeby niczym Ci śmiałkowie, którzy podczas biegu moczyli się w jeziorze…

W marcu (do i z 19. włącznie) 171 km.
5. marca – na dwa tygodnie przed – dosyć ważne niedzielne bieganie w postaci DR 10 km + T21 10 km, które zakończyło się niepowodzeniem.

19. marzec 8.00

Wyjazd do Krakowa w tempie towarzyskim. Parking pod stadionem na ul. Reymonta, odbiór pakietu (tutaj nie będę się rozwodził – nr startowy oraz chip był) i szatnia. Szatnia była wydzielonym korytarzem z bezpośrednim wejściem do toalet. Niech będzie. Bez wieszaka czy ławki się obejdzie, ale… Można powiedzieć, że mieliśmy tu powtórkę z Tych. O tyle inną, że tutaj od razu była informacja, że prysznicy(-ów) brak. Ponoć do ostatniego dnia trwała o nie walka organizatorów, ale się nie udało. Obiekt stadionowy, podejrzewam, że szatni więcej niż dwie i nie ma prysznicy(-ów)… Wspominałem już, że mamy rok 2017, itp.?

Przebiórka i wyjście na zewnątrz. Wzdłuż stadionu w kierunku Błoni wszystko OK. Słońce, bezwietrznie, słychać myśli swoje i nie tylko. Ale jak tylko mury stadionu się skończyły to… pojawił się główny bohater – wiatr. Temperatura odczuwalna nagle spadła o kilka stopni i było wiecznie wietrznie.

Rozgrzewka i… trzy, dwa, jeden…

Start opóźniony o 5 minut, ponieważ mamy informację od organizatorów i zresztą widzimy, że ludzie dochodzą/dobiegają jeszcze na linię startu… Wspominałem już chyba, że mamy rok 2017 i – tu już nie zważając jaki kraj, tylko może bardziej ludzie – zegarki są całkiem w miarę ogólnodostępne.

5 minut później: trzy, dwa, jeden…

Pierwszy km na Błoniach w kierunku rynku przebiegał spokojnie…

A racja… założeniem na ten bieg było coś poniżej 01:23:00, ale wtajemniczeni (czyt. ja) mogli podejrzewać, że zważywszy na to i owo, to raczej nie bardzo, ale pozostawało zawsze coś poniżej 01:24:00, a to winno być w zasięgu…

… w granicach 4:00/km. Nawrotka przy alejach i… bum… Ludzie często opowiadali – jak jeszcze tam latali – że na lotnisku w Egipcie po otwarciu drzwi w samolocie witała ich fala uderzeniowa w postaci gorącego powietrza. Tutaj po nawrotce było podobnie tyle, że żywiołem nie była temperatura, tylko wiatr. A tak btw: pamiętacie Kapitana Planetę? Ziemia, ogień, wiatr, woda i serce? Tak tylko…
No ale pierwsze 10 km przebiegało zgodnie z planem i zakończyło się po 00:39:20. Warto tutaj nadmienić, że na 8 km spotkałem mojego prawie najlepszego Przyjaciela, najlepszego Trenera: w Krakowie, w Polsce południowej, a nawet i w całej Europie (i tym sposobem załatwiłem sobie niezły rabacik w Running Performance o którym tu mowa).
Początek 11 km to był moment, w którym należało przyśpieszyć… no właśnie – należało. 13 km przebiegał przez krakowski rynek, gdzie zazwyczaj… no ale nie tym razem…
Epickie były 17 i 18 km. Przebiegały wzdłuż Wisły – tzw. Bulwary Wiślane (aczkolwiek mogę się mylić). 17 km w 4:04, a 18 km nawet w 4:21 z tempem chwilowym na poziomie 5:19… oj działo się. Z twarzą czy bez jakoś udało się z tego wyjść i kolejne dwa kilometry napawały optymizmem. 19 km w 3:59 i 20 km w 3:52… Po finałowej nawrotce z Focha w aleje 3 Maja trochę się wyjaśniło skąd ten 20 km taki dobry… Pamiętasz jeszcze opowieść o Egipcie? Samolot, wysiadka, Kapitan Planeta? No to po nawrotce znowu było bum… i kolejny epicki kilometr… aż do samej mety.

Wiem, że 01:24:24, no ale…

Może odcinki z wiatrem trzeba było bardziej wykorzystać mając w perspektywie te pod wiatr? Ten mało ciekawy wniosek i jeszcze kilka innych mniej ciekawych daje trochę do przemyśleń…

Wracając do 17 km i 18 km to chyba motywował mnie tam darmowy obiad 😛 , który jak się miało okazać czekał mnie na Świętego Wawrzyńca w White Camel. Przystawki tam dają takie, że warto zamówić cokolwiek, a po ich darmowym przyniesieniu (czyt. najedzeniu się do syta) cichaczem opuścić lokal 😉 .

* czytałeś/-aś to na własną odpowiedzialność, także autor nie ponosi kosztów straconego czasu
** jeżeli nie zrozumiałeś/-aś większej połowy tekstów, a druga – ta mniejsza, wydała Ci się mało śmieszna… bywa

Hopp Robi hopp – SwissCityMarathon, Lucern.

03

  • Miejsce: Szwajcaria, Lucerne
  • Data: 30.10.2016 r.
  • Dystans: 42,195 km
  • Oficjalny czas: 2:59:25,4 New PB
  • Tempo: 4:15/km
  • Open: 78/1464
  • M30: 15/146
  • Półmaraton: 1:28.39,4
  • Nie ma Cię na endo to nie istniejesz

SwissCityMarathon – Lucerne, Luzern / 2nd Marathon

Po maratonie w Zurychu można było odnieść niezłudne wrażenie, że to nie było do końca to… Jak się jeszcze przeczytało samokomentarz typu: “czy zadowolony…? będzie lepiej” (a o obejrzeniu wywiadu już nawet nie wspominając) to wniosek nasuwał się jeden…

Po kwietniowym Zurychu przyszedł – niewspomniany na łamach bloga – Rybnik. Jak się okazało – a później dodatkowo miało potwierdzić – starty w godzinach popularnie zwanych wieczornymi/wczesno wieczornymi/późno popołudniowymi to rozwiązanie, które całkiem nieźle odpowiada moim butom. Rybnicki Półmaraton Księżycowy rozpoczął się o 22.00 i przyniósł 3. miejsce w kategorii Dwóch (biegających 🙂 ) Serc oraz New PB na poziomie 1:25:39.

Wtedy o tym jeszcze nie wiedziałem (książkę przeczytałem nie tak dawno/listopad ’16), ale teraz mogę zacytować Billa Rogersa: Lato to relaks, plaża filmy i … od siebie dodam, że jeszcze praca. Licznik biegowy w lipcu zatrzymał się na liczbie… 99 km (Murzasichle, Golden Sands). Do tego doszły trzy zanurzenia w Morzu Czarnym i 100 km na Synapsie (Przegibek). To był ten relaks, a do tego doszła jeszcze praca… z dziećmi/młodzieżą.
Sierpień rozpoczął się od obozu biegowego w Szklarskiej Porębie, a dokładniej od mandatu w Zielonej Górze (bywa… jak się jeździ samemu). Trzy wycieczki biegowe plus trochę techniki w doborowym towarzystwie zostało zwieńczone Jakuszyckim Półmaratonem Górskim 22 km – Letnim Biegiem Piastów. Obozowy tydzień zakończył się z – rekordowym (?) – przebiegiem 107 km.

Następnie był Półmaraton Suhara na Pustyni Błędowskiej. Impreza o tyle ciekawa, że trasa przebiegała – a tym samym zawodnicy – po… pustyni. Co prawda na pierwsze miejsce podium w kategorii wskoczyć – dosłownie – mi się nie udało, ale jakiś puchar za to dostałem. Istnieją jednak obawy, że w następnej edycji tytułu/pucharu bronił nie będą… No cóż… nie przepadam za piaskiem w butach, co zrobisz… (podejrzewam/wiem, że znajdzie się tu jakaś Mądrala co powie, że można przecież bez/na boso, no ale… niech się znajduje 😛 … z przyjemnością Jej tam mogę ew. pokibicować).

Trzeci weekend sierpnia i trzecia impreza – 10. TAURON Triathlon “Stalowy Sokół” w Jaworznie. Po przygotowaniach jakie przeszedłem mogłem być spokojny o wynik. Przecież po wspomnianych dwóch zanurzeniach w Morzu Czarnym doszły jeszcze aż dwa: w hotelowym basenie w Szklarskiej Porębie i w bieruńskiej niecce. Uznałem, że tyle winno wystarczyć 😛 . Najtrudniejszym w tym wszystkim okazało się dotarcie nad urokliwy Zalew Sosina. A gdy tylko to mi się udało (po raz pierwszy) to już same zawody przepłynęły/przejechały/przebiegły się bez większych problemów.

Zwieńczeniem sierpniowej fantastki było ~200 km wokół Tater

Niestety wrzesień – jak to każdy wrzesień – nie oznaczał rozpoczęcia tylko i wyłącznie treningów pod maraton…

Jeszcze podczas pobytu w Szklarskiej Porębie zawitała w mej głowie myśl (a to ci ciekawostka co nie?…), że może warto by było się zgłosić o plan treningowy do kogoś z większym doświadczeniem niż moje. A jako że mam/miałem je prawie żadne, to znalezienie kogoś takiego nie było trudne i Krzysiek okazał się odpowiednim kandydatem 😛 . Gdyby nie to, że podczas jednej z wycieczek biegowych w SzP „rozwalił” mi getry to bym go w tym miejscu pozdrowił 😉 .

Plan treningów był w miarę prosty. W tygodniu zakładał 5 treningów biegowych, siłownię i ćwiczenia core stability. I tak przez 2 miesiące/9 tygodni. Średni kilometraż tygodniowy oscylował w granicach 76,54 km.

Wrześniowe przygotowania do tego stopnia przebiegały planowo, że po drodze udało mi się nawet nieplanowo wygrać maszynkę do włosów Remingtona. Było to na dosyć poważnej imprezie – Biegu Trzeźwości organizowanym w sąsiednim Chełmie Śląskim. Trasa 3.5 km została wchłonięta przez planowany na ten dzień trening ~10 km. A jednym z ciekawszych komentarzy z trasy był:

Ha.. a pan Robson to ledwo co nas wyprzedził i dopiero biegnie drugie okrążenie…
Ale chłopcy… pan Robson to już dawno skończył. Was zdublował robiąc sobie trzecie kółko, a teraz robi czwarte i dalej biega.
Yy.. aha..

Tydzień po „trzeźwości” przyszedł czas na szybkie ściganie w JZ. Tamtejsze New PB – niech stracę – całkowicie wezmę na się, gdyż bądźmy szczerzy – w te 3 tygodnie to ileż to mógł mnie poprawić ten plan Krzyśka… 😛 .

Z mniej lub bardziej ciekawych rzeczy to było core stability robione o 3.30 nad – popularnym – ranem oraz 30 km wybiegania w nd o 6.00, gdy mgła zasłaniała mi nogi od kolan w dół.
Nie obyło się również bez okresu na tabsach, no ale… generalnie to zawsze wszystko OK. Bardzo przeżyłem początek października. Doszło wtedy do dość nieprzyjemnej sytuacji, o której nie powinienem nawet mówić i dlatego tylko o niej piszę. Miałem poczucie, że mój trener o mnie zapomniał, gdyż nie przekazał mi planu treningowego na ten miesiąc. Pierwsze dwa dni października nie wiedziałem co mam począć. A że najlepszym co można robić w takich sytuacjach, aby niczego nie zepsuć, jest robienie niczego to… poszło mi świetnie 😉 . Poza tym wszystko przebiegało mniej lub więcej zgodnie z planem, a niedzielne long runy zazwyczaj kończyły się takim komentarzem: „9.20 3 kanapki z miodem, 10.00 kawa, 13.00 bieg, na 13 km gel isostar jabłko, na 23 km gel isostar jabłko, bez problemów”.

Wylot do Zurichu nastąpił w piątek 28.10 o 14.40.

I tym sposobem doszliśmy do pytań, z którymi dosyć często się spotykam: dlaczego za granicą? dlaczego Szwajcaria? Odpowiem na to ostatnie – trzecie: skąd Lucerna?
Już po zuryskim bieganiu rozglądałem się za czymś na jesień. Wiecie internet i te sprawy… to nie są trudne rzeczy 🙂 . Jako że Swiss nie jest dużym państwem (no raczej, że nigdzie indziej nie szukałem) to wybór był prosty: Basel końcem września lub właśnie Lucerna końcem października. Zważywszy na fakt, że podobnie, jak do mojego pierwszego maratonu planowałem przygotowywać się 3 miesiące to Basel odpadł w przedbiegach. Przygotowania w lipcu? Ja to wiedziałem już wtedy – a teraz to widać – że to byłby – delikatnie mówiąc – średni pomysł. A więc pozostała Lucerna. Przy 3-miesięcznym planie początek miał wypaść/przypaść na sierpień, ale ten potoczył się… jak się potoczył. Końcem sierpnia po nawiązaniu współpracy mailowej z Krzyśkiem zapadła decyzja, że w 2 miesiące też dam radę… (przecież przy mojej wadze… 😉 ).

Co by przejść dalej to powiedzmy, że nagle znalazłem się w samolocie. Standardowa kanapka z wodą i krótka drzemka. Na lotnisku przywitał mnie Brat. Tzn. telefon od Brata z informacją, że się spóźni… i to uczucie, kiedy z każdym jego słowem rzeka złotówek uciekała z mojego telefonu. Ale odkupił się tradycyjnym, lotniskowym łososiem. Po przyjeździe na mieszkanie nie pozostało nic innego, jak tylko zjeść kolację i usiąść przed laptopem/notebookiem (spokojnie – hasło do wifi już było w pamięci).

29.10 sobota

Plan/cel na wigilię maratonu był jeden: odebrać pakiet startowy. Pociągiem do Zurychu, tam przesiadka na Lucerne i po niecałej 1h przywitał nas napis Willkommen in Luzern. Z dworca po ~2 km spacerze dotarliśmy do hotelu Schweizerhof, gdzie mieściło się biuro zawodów, expo i pasta party. W pakiecie głównie pakiet ulotek. Udało się też znaleźć numer startowy oraz kupony na pastę party, alkoholfrei bier i plecak. Skromnych rozmiarów expo mieściło się w jednym z hotelowych holi. Stoiskom za bardzo się nie przyglądałem, gdyż zawsze lepiej poczekać na… Black Friday 😉 . Ciekawą rzeczą była sprawa koszulek, a w zasadzie ich brak. Na jednym ze stoisk można było co prawda zakupić koszulki Finishera, ale z 2015 r. Dochód z nich szedł na cele charytatywne (* taa.. to właśnie tam). Po koszulkach przyszedł czas na węgle w postaci całkiem prostego makaronu z sosem lub bez oraz domieszką parmezanu. Po wyjściu przed wejściem jeszcze tylko fota z czerwoną krową i można było wracać. W drodze powrotnej nadłożyliśmy kilkaset metrów, żeby przejść przez most, który sprawiał wrażenie, że jest znaczący. Jak się właśnie okazuje – dopiero teraz skusiłem się sprawdzić o co w nim chodzi – jest on dosyć znany w Swissie pod nazwą Most Kapellbrücke (Kaplicowy). Drewniany, z siakimiś obrazami i obrośnięty kwiatkami… pewno by się Wam spodobał. Potem był już tylko powrót do Wallisellen i… pora na jedzenia. Prosto z dworca do Glattzentrum (olbrzymia galeria w 15k mieście) na obiad z Migrosa. Wyjątkowo – jak tradycyjnie od 3 dni – zdecydowałem się na… makaron. W domu zerknięcie na niedzielne połączenia, jakaś kolacja, prasowanie koszulki oraz lewej skarpetki i można było kłaść się spać z błogą myślą, że z 3 w nocy zrobi się 2 🙂 .

30.10 niedziela

Z Wallisellen wyjazd był o ~6:37, a przyjazd do Lucerny nastąpił o ~7.49. 1h 10m? Za dużo czasu nie pozostawało… a już po przyjeździe na dworzec w Lucernie z każdą upływającą minutą było go coraz mniej. Standardowo po wyjściu z dworca wcale nie trzeba było znać trajektorii miasta, żeby wiedzieć w którym kierunku trzeba się udać. W Zurichu podążałem za niewidomą z przewodnikiem, a tu z kolei za setką osób. Problem był w tym, że wszyscy szli na ten sam ship shuttlet. „Firmowym” transportem były dwa statki. Nie będę tutaj szacował jaka była ich pojemność i jak długo płynęły na drugą stronę Jeziora Czterech Kantonów do Muzeum Transportu, gdzie znajdowała się… gdzie znajdowało się wszystko, ale trochę to trwało. Udało nam się załapać dopiero na czwarty kurs. Sama podróż statkiem całkiem przyjemna, ale nie mogłem się nią urzekać, gdyż swój stolik i krzesło postanowiłem potraktować jako szatnię i zacząłem się przebierać. Wszystko poszło sprawnie, nie wzbudzając nawet przy tym żadnego zdziwienia… jakby mnie to… Na drugą stronę dotarliśmy ~8.30 i szliśmy przed siebie w poszukiwaniu depozytu, żeby zostawić gdzieś plecak. Po pierwszym zapytaniu dowiedziałem się, że jest on w szkole i mam iść – powiedzmy – prosto. Po jakimś czasie znowu pytam, gdzie jest depozyt i znowu uzyskałem info, że mam iść – powiedzmy – dalej prosto. Generalnie zmierzałem w dobrym kierunku, ale zegarek/czas już niestety nie. Koło ~8.40 postanowiłem oddać plecak Bratu i dać mu wolną rękę w wyborze strategii działania (depozyt-start, start-depozyt, start). A więc to nie było tak, że postawiłem go w sytuacji bez wyjścia. Ja zawróciłem – jak to często ludzie mają w zwyczaju mówić – o 360 stopni i teraz zacząłem pytać o linię startu. Po drodze postanowiłem już rozpocząć rozgrzewkę, gdyż czasu było coraz mniej. Gdy udało mi się dotrzeć – nie, nie… jeszcze nie na linię – na ulicę startu to na jednym ze znaków ujrzałem mniej a więcej taki napis: 3h 45m, start 9.25. Morał z tego był taki, że znowu zmierzałem w dobrym kierunku, ale trochę drogi jeszcze miałem przed sobą. Gdy udało mi się dotrzeć do tabliczki start 9.00 to już prawie była 9.00, a na pewno to ja już byłem rozgrzany. Kilka dociągnięć typu założenie łydko-getrów, przekazanie bluzy Bratu, który doleciał do mnie po jakimś czasie i…

Drei, zwie, eins…

Od rozpoczęcia biegu cel na najbliższe 3h był jeden i to bardzo konkretny. Miały w nim pomóc baloniki, które liczyłem, że mnie w balona nie zrobią. Półmaraton i maraton wystartował razem z tą różnicą, że Ci drudzy mieli zaliczyć dwie połówki (trochę sporo, jak na jednego biegacza). Związku z tym „mój” czerwony balonik (rola pacemakera naprawdę jest niewdzięczna, bo już nawet nie pamiętam, jak on miał na imię) kręcił się cały czas w okolicy niebieskiego z napisem 1:30. Początek trasy skierowany był w stronę centrum miasta, czyli wracaliśmy w okolice dworca. Na trasie dopingowały nas spore tłumy oraz kilka „wozów” muzycznych. Ludzie byli… na razie mniejsza z nimi. Tempo pierwszych km to 4:00, 4:10, 3:56… i pomyślałem sobie „What the fuck is that?” (no co? z tego co słyszałem to za granicą się nie liczy i wolno 😉 ). Przypomnę, że docelowe tempo to miało być 4:15/km. Jednak w przypadku trasy w Lucernie trzeba było wziąć (hm.. czy w tym przypadku zabrać oznaczałoby to samo…) poprawkę na dwa podbiegi, które znajdowały się na 6 i 8 km oraz odpowiednio o 21 km dalej. O ile przy pierwszym okrążeniu owe podbiegi nie dały o sobie znać, o tyle przy drugim… W pierwszym podejściu odcinki z podbiegami zawibrowały w tempie 4:17 i 4:28. Ale za to te sąsiadujące km były w stylu 3:55, 4:06, 4:09, 4:10, no i rekordowym 3:46… ?? Ten pierwszy pod względem tempa, a wspomniany tu jako ostatni był o tyle szczególny, że przebiegał przez Swissporarenę

Pierwszy loop pomimo, że prędkości były jakie były (ale ostatecznie to dzięki nim…) przebiegał całkiem spokojnie. Jak wspomniałem trasa początkowo przebiegał przez centrum miasta, następnie skręcała w lewo i biegła wzdłuż jeziora… notabene całkiem niezły widok. I tak aż do miasta Horw. Tam wypadał półmetek półmetka i biegacze byli witani przez spore tłumy „gapiów” 😉 . Po drodze były jeszcze ogródki działkowe, co również miało swój urok 😛 . Potem znowu przed nami wyłoniło się centrum i gdy pierwsze kółko dobiegało końca – kilkaset metrów przed metą – czerwone nr startowe zawracały na drugą pętle, a niebieskie biegły właśnie do mety. Kilkadziesiąt metrów po nawrotce Brat – tym razem był jako członek jednoosobowej ekipy technicznej – przekazał mi kolejną partię żeli. Przy okazji w dwóch wymownych słowach (Brat akurat dobrze włada angielszczyzną) podsumowałem mu pierwszą część biegu.

Ale jako że padł temat żeli to może teraz kilka słów o nich (dłuży się, co? Ja też właśnie ślęczę nad laptopem, a za kilka h do pracy… ja bym nie czytał…). Żele miały być do dyspozycji biegaczy w dwóch punktach odżywczych w drugiej części biegu. Do tego czasu bazowałem na swoich trzech w kieszonce, a kolejne dwa otrzymałem od jednoosobowej ekipy technicznej. Przed biegiem przyjąłem galaretkę enervita, a już podczas biegu starałem się co 8 km smarować od środka żelem, czyli mniej więcej co ~35 min. Do tego na każdym punkcie dochodziła woda i pod tym względem wszystko było OK.

Czas na półmetku to 1:28:39, czyli uzbierał się minutowy zapas. Jak już kiedyś wspominałem – zapewne przy okazji biegania po Zurychu – na półmetku człowiek z założenia powinien się dobrze czuć. I u mnie nie było źle, jeszcze nie było… Ktoś mógłby powiedzieć, że trasa zaczęła się od nowa i przede mną było tylko/jeszcze jedno 21 km. Trasa ta sama, dystans ten sam, a jednak coś się nie zgadzało. Dwa podbiegi na dzień dobry drugiego kółka już były jakby stromsze i dłuższe, a na ich szczycie po wypłaszczeniu nogi robiły się, jakby takie lżejsze i wiotsze. Pomimo to tempo biegu narzucane przez pacemakera cały czas oscylowało w okolicy 4:10/km… i tak było do 35 km… Żeby była jasność to pacemaker dalej narzucał takie tempo, ale ja powoli zaczynałem mieć już trochę inne… wolniejsze…

Odcinek, który jeszcze 21 km temu był moim najszybszym teraz był jednym ze słabszych. Pacemakerzy z pewną grupą osób zaczęli mi się powoli oddalać. Jest to najważniejszy moment, żeby podjąć walkę, ale jednocześnie najtrudniejszy, żeby to zrobić. A jest to o tyle cięższe do zrobienia, że nawet jeśli uda Ci się ją podjąć to możesz ją przegrać… 36 km przebiegał przez wspomnianą wcześniej Swissporarenę, gdzie spiker wywołał moje imię, a ludzie zaczęli krzyczeć „hopp Robi hopp”… Nie pozostało mi do zrobienia nic innego, jak tylko zatrzymać się, pomachać im i rozdać kilka autografów… Kameralny stadion, trawa wzorowa przystrzyżona… hm..

Kolejne km to była walka z butami, które nie chciały się szybciej poruszać. Za murami stadionu miała miejsce moja najpokraczniejsza próba zażycia żelu. Udało mi się go wycisnąć do połowy po czym on sam postanowił mi się wycisnąć… ale z ręki. Połowa musiała wystarczyć… Kolejnym punktem trasy była hala KKL (jakieś Centrum Kultury; wystawy i tego typu inne dziwy…), które przypominały dyskotekę w stylu techno. W półmroku pełno kolorowych, mrugających świateł, dziewczyn z pomponami, kibiców, itp. Był to już 39 km, czyli do końca pozostawał – można by rzec – test Coopera. Ostatnie km znowu przebiegały przez centrum miasta, gdzie niezliczoną ilość razy znowu dało się słyszeć tytułowe „hopp Robi hopp”. Co jakiś czas spoglądałem na zegarek, gdzie tempo wskoczyło na ~4:20. Cenne sekundy uciekały, ale ich zapas po 21 km był na tyle spory, że dawał jeszcze nadzieję na w miarę przyzwoity wynik… czyli na ten jedyny.

Przed końcem 42 km dostałem bonus w postaci skurczu prawej dwójki. Trochę skacząc/kuśtykając pokonywałem kolejne metry. Ale na linii mety w okolicy Muzeum Tansportu prezentowałem się… wiadomo 🙂 . Po jej przekroczeniu zegarek wskazywał 2:xx:xx, także… mogłem spokojnie udać się po medal, wodę i bidon isostara, który był rozdawany. Za strefą finiszu Brat zapytał mnie czy się udało i skwitował to słowami: “mógłbyś się chociaż uśmiechnąć…“. Po dłuższej chwili dla się zacząłem realizować vouchery. Najpierw ten na alkoholfrei bier, żeby się nie wygazował, a później… Później zobaczyłem, że sporo ludzi chodzi z czerwonymi plecakami Asicsa. A więc coś musiało być na rzeczy. Wypytałem co to/skąd to/po co to i udałem się po jego odbiór (plecak – taka Ci niespodzianka). Gdy postanowiliśmy udać się do tego „feralnego” depozytu to zahaczyliśmy również o grawerownię. Wtedy jeszcze nie znałem dokładnie swojego czasu, ale grawernik na komputerze zobaczył go i przekazał medal do odpowiedniej obróbki. Ciekawostką do której tu dążę jest fakt, że za tą usługę zapłaciłem 5CHF, co stanowiło 5% wpisowego. Pamiętam, że gdy swego czasu kolega chciał sobie wygrawerować wynik z półmaratonu w Żywcu to chciano go za to policzyć ~20 zł, czyli hm.. 40% wpisowego… ale to tak na marginesie. Z wygenerowanym czasem na medalu mogłem udać się w stronę prysznicy (wiem… -ów). Nasz spacer do changing arena, która jak się okazało mieściła się w pobliżu jakiejś szkoły trochę trwał. Szatnia była wielkim namiotem z rozłożonymi w środku naszymi tzw. ławami i czymś na wzór kominka, który nagrzewał namiot od środka. Prysznice był mobilne, gdzie w takiej przyczepie prysznic mogło wziąć około 30 osób. Warunki jakie były takie były, ale było ekonomicznie, ergonomicznie i – co najważniejsze – ciepłej wody mi nie zabrakło. Po było trochę angielszczyzny w namiocie, sesja w trochę przykusawym 😉 ręczniku i czas na chwilę przy stoliku z Bratem. Złotą myślą tej kilkuminutowej ciszy była ta, że przecież w pociągu też możemy pomilczeć. Na dworcu jeszcze zakup podgrzewanej kanapki i w pociągu rozpoczął się już błogi stan. Kolejnym celem był… obiad. Niby prosta sprawa, ale nie tak do końca. W nd Szwajcarii sklepy, itp. pozamykane. Jednak lotnisko rządzi się swoimi prawami, także łosoś po raz kolejny smakował wybornie.

31.10 poniedziałek

Plan na ten dzień był prosty – pomaratoński rozjazd. Jedynym wymogiem planowania trasy była jej płaskość. Wyszło jak wyszło – dwa podjazdy i +860m. Kilometrowo już zgodnie z planem – 102 km i 4 h 30 min w „foteliku”.
Traso-widoki? Świetne.
Rower? Napęd ultegra Di2, hamulce tarczowe… cóż więcej mam dodać… (no tak… co to Di2?… ale od czego masz internat 🙂 ).
Samopoczucie? OK.

Maraton maratonem, rozjazd rozjazdem, ale w końcu po x dniach przyszedł czas na normalny posiłek. Nie zajął mi on wiele czasu 🙂

01.11 wtorek

Zgodnie z zasadą, że wszystko co… szybko się… we wtorkowy poranek przyszedł czas na pakowanie. Lokum musiałem opuścić przed 9.00, a wylot miał nastąpić o 12.40. Dawało mi to kilka h na lotnisku: kanapka i lektura Billa Rogersa wypełniła mi ten czas. Podróż samolotem… niczym Was tu nie zaskoczę – kanapka, woda, drzemka.
Sam przylot… tutaj również niestety nic się zmieniło…

A w skrócie co by tego wszystkiego nie czytać to: 42 km 195 m w średnim tempie 4:16/km? Każdy może se dopowiedzieć swoją opowieść

Epic story:

Kogut: Mieliście kiedyś tak, że przez przypadek zaczęliście oglądać serial od ostatniego odcinka? I zorientowaliście się dopiero jak już się odcinek skończył?
Student: Pewnie nie uwierzysz, ale nie.
Kogut: Ja tak kurcze teraz miałem…
Kogut: I właśnie staram się wyprzeć z pamięci ten odcinek i włączyłem pierwszy…
Student: Nie oglądało się Wam dziwnie finałowego odcinka?
Kogut: Swoją drogą polecam “Pakt”… Całkiem dobrze się kończy 😉
Kogut: Taa.. Jakoś tak było. Natalia przed końcem odcinka pytała czy nie wydaje mi się, że odcinek za szybko się rozwiązuje?
Student: Aa.. oglądałem, wszyscy giną 🙂
Kogut: Taa.. teraz już wiem 🙂
Trewor: Popatrz jaka oszczędność czasu, a efekt ten sam.
Kogut: Prawda? Chyba tak zacznę wszystko oglądać.
Student: Marta mówi, że będziesz miał teraz retrospekcję.
Kogut: I se już myślałem, że te dzisiejsze seriale się dziwnie rozkręcają.
Kogut: Będzie mi łatwiej zrozumieć całość.

* każda podkreślona treść/fraza po kliknięciu w nią ma swoje rozszerzenie
** czytałeś/-aś to na własną odpowiedzialność, także autor nie ponosi kosztów straconego czasu
*** jeżeli nie zrozumiałeś/-aś większej połowy tekstów, a druga – ta mniejsza, wydała Ci się mało śmieszna – nie przejmuj się, bywa

“Maratończyk” – Bill Rogers.

Jeśli nie dajesz z siebie wszystkiego, to znaczy, że marnujesz swój talent – Steve Prefontaine.

Długi bieg zmienia kota w tygrysa – Bill Squires.

Powyższe dwa cytaty przenoszą nas do świata Billa Rogersa i jego bostońskiej “przygody”, która jest niczym, jak…

Książkowe cytaty z nieksiążkowego życia:

Cieszę się, że mam starszego brata. Z wielu powodów. A jeden z nich jest taki, że…

Chyba jedyną rzeczą trudniejszą od wygrania maratonu w Bostonie jest opisanie całej przygody – tego, co widzi się na tym czy na tamtym kilometrze trasy. To jakby poprosić dżokeja z derbów w Kentucky, żeby opisał wszystko, co podczas gonitwy widział za ogrodzeniem. “Z Bogiem można obcować tylko tu i teraz” – usłyszał kiedyś od pewnego pastora legendarny dżokej, Pat Day. “Nie pięć minut wcześniej ani za pięć minut. Tylko w tej konkurencji chwili”. Ja dodałbym od siebie: swój życiowy bieg także rozgrywa się w tej jednej, bieżącej chwili. Sztuka polega na tym by rozciągnąć tę chwilę na dwie godziny, na ponad czterdzieści dwa kilometry. Niewielu to potrafi.

Nagle bieganie straciło dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Zrealizowałem swój cel – pokonałem barierę dziewięciu minut w biegu na dwie mile. Co jeszcze mogłem osiągnąć? Nie miałem jakichś szczególnych predyspozycji; byłem po prostu przyzwoitym biegaczem na najniższym, trzecim szczeblu międzyuczelnianych zawodów akademickich. A zresztą jakie perspektywy w świecie biegów na bieżni i przełajowych miał wtedy absolwent college’u? Żadnych. A maratonów nikt nie traktował serio. W Wesleyan, na uczelni z siedmioma tysiącami studentów, był tylko jeden taki: Amby Burfoot. Ale i on świetnie wiedział, podobne jak ja, że długodystansowych bieganiem nie da się zarobić na życie.

Po swoim szokującym osiągnięciu Jerome nie miał z kim celebrować zwycięstwa. Nie było kolegów z drużyny, która rzuciłaby mu się w ramiona. Enigmatyczny biegacz po prostu wysłał telegram do rodziców w Toronto, aby poinformować ich o zwycięstwie. Jestem pewien, ze następnego dnia był już z powrotem u siebie. I znów ćwiczył ile sił. Samotnie.

Na uczelni w Wesleya nie było wielkiego transparentu witającego Amby’ego jak bohatera; nikt nie zorganizował hucznej imprezy na jego cześć. Nawet nie pamiętam, czy pokazał mi medal. To zresztą nie było w jego stylu.

A potem ogłoszono mój zwycięski czas: 8:58. Dziewięć minut pękło! Tak to już jest w naszym sporcie. Trenujesz i trenujesz, czasami masz wrażenie, że w ogóle nie robisz postępów, aż nagle okazuje się, że owszem, robisz. Dajesz sobie trochę odpoczynku, a potem ni z tego, ni z owego wskakujesz o klasę wyżej. Organizm zawsze reaguje na trening, ale czasami chwilę to trwa. Aż nagle robi ci niespodziankę. Właśnie to przydarzyło mi się tamtego dnia. Byłem bardzo podekscytowany.

Z maratonem bywa tak, że wystarczy by wyprzedził cię, tylko jeden człowiek – i przegrałeś. Zapytaj setki tych, którzy wbiegli na metę później. Każdy z nich, na jakimś etapie ponad czterdziestodwukilometrowego wyścigu myślał to samo: “Wygram maraton w Bostonie”. Ta myśl mogła trwać krótką, upajającą chwilę, ale to wystarczy na pożywkę dla nadziei. A nadzieja jest dla maratończyka bardzo niebezpieczna, bo wystarczy jeden rywal , jeden błąd, jeden kilometr, żeby cię skreślić. Zniszczyć twoja psychikę, unicestwić ducha walki, stłamsić wolę zwycięstwa. Ale nie to jest najgorsze. Nie zapominaj, że nadal jesteś na trasie i masz przed sobą przytłaczające zadanie dotarcia do mety, od której może cię dzielić wiele kilometrów. To nie boks, że jeden dobry sierpowy wybawi cię z opresji. W maratonie masz wyjątkową okazję patrzeć, jak twoje marzenie umiera stopniowo, metr po morderczym metrze, z absolutną świadomością tego, że nie możesz zrobić nic, aby temu zapobiec. Już dajesz z siebie wszystko. Nie będziesz miał okazji odpocząć. Nie dogonisz rywala, który zostawił cię za sobą na dobre. Reszta drogi to ból i złamane serce. Aż do końca. A tak naprawdę jeszcze dłużej, bo przez całe lata będziesz sobie powtarzał: “Mogłem wygrać maraton w Bostonie. Zostać triumfatorem najwspanialszego biegu w historii. Co zrobiłem nie tak?”.

Jestem w za dobrej formie. W zbyt bojowym nastroju. Za bardzo nakręcony. Nieważne, jak bezlitosna będzie walka – nie mam zamiaru się poddawać. Trenowałem właśnie dla tej chwili.

Ktoś mógłby powiedzieć, że moje treningi w YMCA stanowiły ucieczkę od zimowej nudy. Ale jednak było to coś więcej. Po prostu musiałem się ruszać. Byłem stworzony do działania. Nawet w okresie najgorszej sportowej kondycji bieganie przyciągało mnie z czarodziejską siłą. Ta siła osłabła w obliczu przytłaczających, życiowych obowiązków, ale nigdy zupełnie nie zgasła.

Doświadczenie maratończycy potrafili wykorzystać zalety takiej aury jak wtedy – rześkiej, z wiatrem wiejącym w plecy. Nie miało to znaczenia tylko dla tych mniej doświadczonych. I dla tych, którzy nie startowali, by walczyć. Ci biegli wprawdzie tą samą trasą, ale nie uczestniczyli tym samym wyścigu. Rozwiązywali w myślach zagadki, wspominali babcię, po drodze rozmawiali ze sobą albo przyglądali się mijanym kibicom. Byli w sielankowym, radosnym świecie, w którym dzieci podają biegaczom kawałki pomarańczy, a zewsząd patrzą na człowieka przyjazne, uśmiechnięte twarze; płynęli w morzu innych, podobnych im ludzi, połączonych wspólną pasją biegania.

Po pierwszych szesnastu kilometrach poczułem przypływ pewności siebie. Biegłem szybko, a organizm sygnalizował, że wszystkie systemy funkcjonują bez zarzutu. Jeśli już pierwsze szesnaście kilometrów maratonu kosztuje cię wiele wysiłku, nie rokuje to najlepiej na pozostałe dwadzieścia sześć. W połowie drogi maratończyk nie odzyska cudem wigoru i nie poczuje się zrelaksowany i świeży. Co innego miotacz w baseballu, któremu nie idzie w pierwszych zmianach meczu, ale z czasem jego rzuty stają się pewniejsze i lepsze. Maraton to nie baseball. To walka z nieustannie malejącym zasobem sił fizycznych i psychicznych. Na tym polega wyzwanie. Większość ludzi chce po porostu pokonać ten dystans. Odpowiedzieć sobie na pytanie czy potrafi przebiec ponad czterdzieści dwa kilometry. Niektórzy wyznaczają sobie cele – na przykład planują ukończyć bieg w cztery albo pięć godzin. Zejście w okolice 2:10-2:15 jest trudne, ale właśnie do tego dążyli ludzie tacy jak Drayton, Fleming czy ja. Nie po to, żeby zrobić kolejną życiówkę, ale dlatego że właśnie tak szybko musieliśmy pobiec, by mieć szansę na zwycięstwo.
Moje myśli, na ogół rozhasane i nieuczesane, były z laserową precyzją skupione na tym, co działo się tu i teraz. Podczas całego biegu ani przez chwilę nie zatopiłem się w wewnętrznych rozmyślaniach, nie podziwiałem krajobrazów i nie przyglądałem się ludziom zgromadzonym wzdłuż trasy. Całą uwagę poświęcałem drodze przede mną. Zdolność do długotrwałego, niewymuszonego spokoju i skupienia odróżniała mnie nie tylko do niedzielnych biegaczy, lecz także od najgroźniejszych rywali. Nie mam pojęcia, skąd wziął się ów talent.
Po drodze jest tyle czasu i okazji na myślenie o różnych sprawach: “Rany Julek, zapomniałem wyłączyć czajnik” albo „Mam nadzieję, że w tym miesiącu wystarczy mi pieniędzy na czynsz” – a jednak moje myśli nie zbłądziły ani na chwilę. Zamiast tego, z każdym stąpnięciem butów od Prefontaine’a wsłuchiwałem się w swoje ciało. Przeciętny maratończyk często traci koncentrację, zwłaszcza gdy długie kilometry zaczynają dawać się mu we znaki. A wtedy człowiek i ucieka myślami wszędzie, byle tylko nie myśleć o doznawanym bólu.
W książce O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu znakomity japoński pisarz Haruki Murakami, który jest zapalonym biegaczem amatorem, przedstawia swoje metody na ukończenie ultramaratonu. Pisze o wejściu w “metafizyczny” stan na granicy świadomości istnienia. Wprowadza się w trans podobny do medytacji zen, z założeniem, że lepiej jest być ponad fizyczne i psychiczne katusze, niż się im poddawać. Ale najgorsza rzecz, jaką możesz zrobić jako profesjonalny biegacz, to negowanie, ignorowanie albo tłumienie nieustannych sygnałów, które podczas biegu wysyła organizm. Nawet jeśli nie jest to coś, o czym chciałbyś wiedzieć.
Murakami biegając, rozmyśla o rzekach i chmurach. Ja zaś skupiam się na technice i sylwetce. Kontroluję tempo. Oceniam zmęczenie. Wsłuchuję się w subtelności własnego oddechu. Nieustannie monitoruję organizm w poszukiwaniu zmęczenia albo kontuzji.

Jason i ja otaczaliśmy się różnymi ludźmi. Mnie nie pasował jego pomysł na życie, a on nie był wystarczająco dobrym biegaczem, żeby zrobić sto pięćdziesiąt kilometrów tygodniowo. Kiedy ja wracałem z długiego biegu, zlany potem, Jason z kilkoma ludźmi z sąsiedztwa siedział na werandzie z półlitrówką jaśka wędrowniczka z czarną naklejką. To było zupełnie normalne. Właśnie tak zachowywali się wtedy młodzi ludzie – umawiali się w parkach albo na dachach, pili, palili zioło, słuchali Led Zeppelin i Rolling Stonesów.

Przed wbiegnięciem do parku musiałem pokonać śmiertelnie groźną, czteropasmową pułapkę zwaną Jamaicaway. Zmotoryzowani, jadący na kofeinowych dopalaczach z pobliskiego baru Dunkin Donuts, z zawrotną prędkością próbowali pokrzyżować moje plany przemknięcia na drugą stronę jezdni bez szwanku. Jeśli wcześniej miałem jeszcze jakieś wątpliwości, czy samochód może być narzędziem do rozładowywania irracjonalnej furii, to tam rozwiały się w mgnieniu oka.

Musisz wiedzieć jedno: źródłem przyjemności dla biegacza jest postęp. Bo o ile w życiu postępy trudno mierzyć, a czasami jest to po prostu niemożliwe, mnie wystarczyło otworzyć dzienniczek treningowy prowadzony w zeszycie za kilka centów i go przekartkować. Przed oczami miałem historię swojego fizycznego rozwoju: tu zacząłem, a tu jestem. To jakby ująć wodze życia we własne ręce. Wczoraj przebiegłem osiem kilometrów, dzisiaj dziesięć, a za tydzień przebiegnę piętnaście. Im więcej inwestowałem, tym stawałem się lepszy. Czułem się dobrze. Czułem się sprawny. Miałem wrażenie, że dopiero teraz naprawdę wykorzystuję potencjał swojego organizmu. Żadna chemia świata nie zapewni ci takiego odlotu.

Każdy człowiek potrzebuje innego lekarstwa na znękaną duszę. Większość ludzi przez całe życie poszukuje skutecznego środka; czasami w najdziwniejszych miejscach. Bywa, że szukają go w innym człowieku. A przecież tak naprawdę wystarczy się ruszać. Ruch jest cudownym lekarstwem. Bieganie, chodzenie, skakanie, podrygiwanie, wymachiwanie, tańczenie, wirowanie, pływanie, wspinanie, pedałowanie… – wszystko to ma niewytłumaczalnie potężny wpływ na nasze samopoczucie. Moc tego remedium odkryłem już w dzieciństwie. Na moje wariactwa i skłonności do nieprzemyślanych zachowań bieganie było idealnym panaceum. Stanowiło ucieczkę przed chaosem nieposkładanych emocji – niecierpliwością, bólem, samotnością, frustracją. Jeśli kiedykolwiek się gubiłem, wystarczyło, że pobiegłem odpowiednio długo i odpowiednio daleko, by się odnaleźć.

Gdy tylko dystans między nami wzrósł do kilku metrów, Amby już wiedział, że sprawa jest załatwiona. Ja tego nie zauważyłem. Myślałem, że wytrzymam. Ale niezależnie od tego, jak szybko starałem się biec, jego przewaga rosła i rosła. W byciu wyprzedzanym przez lepszego biegacza jest coś, co można zrozumieć tylko wtedy, gdy się tego doświadczy – poczucie nieuchronnej porażki, przytłaczającej bezsilności. To dziwny stan na pograniczu snu i jawy, w którym masz świadomość, że nie potrafisz pobiec ani odrobiny szybciej; że zrobisz co w twojej mocy, ale i tak to nie wystarczy. Po prostu skończyła się amunicja. A najgorsza byłą świadomość, że Amby wiedział o tym, zanim ja zdałem sobie z tego sprawę. Czuł, że jestem ugotowany. Byłem jego dobrym przyjacielem, ale on zrobił dokładnie to, co powinien: zostawił mnie z tyłu. Pobiegł po zwycięstwo.
Na szczęście, gdy Amby zniknął mi z oczu, dogonił mnie inny biegacz. Zaczęliśmy się więc ścigać. Co było robić? Nie zamierzałem schodzić z trasy, choć przez kilka ostatnich kilometrów nogi odmawiały posłuszeństwa. Zacisnąłem zęby i walczyłem do końca. Obecność kolejnego rywala pomogła mi dotrwać do mety. Dwoistość tego sportu przejawia się między innymi w tym, że czasami biegacz obok jest twoim przeciwnikiem, a czasami podporą.
Na końcu okazało się, że nieznany mi zawodnik pokonał mnie o kilka sekund. Po przebiegnięciu linii mety uścisnęliśmy sobie dłonie. Kod honorowy między biegaczami jest bardzo silny; właśnie on sprawia, że jest to prawdziwe dżentelmeński sport.

W 1909 roku dziennikarz z “Boston Globe” napisał: “Długie, ostre podbiegi pod koniec trasy stały się przekleństwem dla wielu ambitnych zawodników”. To prawda. Za pokonanie wzgórz w okolicach Newton organizm płaci wysoką cenę. Jak mówi stare maratońskie porzekadło: “Trzydzieści kilometrów może przebiec każdy. Ale czy dasz radę pokonać czterdzieści dwa?”. Za sprawą bostońskich wzgórz ta maksyma sprawdza się tutaj wyjątkowo.

Nadal brakowało mi jednak blisko dwóch kilometrów do ustalonego planu: trzydziestu dwóch kilometrów dziennie. Około północy wykaraskałem się z łóżka i zostawiwszy Ellen, wzułem buty i wyszedłem pobiegać po okolicy oświetlonej tylko światłem latarni. Zrobiłem brakujące półtora kilometra, zdjąłem buty, z powrotem wślizgnąłem się do łóżka i zasnąłem. Plan wykonany. Mogłem spać spokojnie.
Czy było zimno, czy padał śnieg, dzień w dzień uparcie realizowałem ten sam program – jeden krótszy bieg i jeden dłuższy. Na przykład później w tym samym tygodniu codziennie przebiegałem najpierw sześć i pół kilometra – w zwykłych ciuchach – a wieczorem pokonywałem ostatnie dwadzieścia jeden kilometrów trasy maratonu bostońskiego. Pod koniec tygodnia miałem na liczniku ponad dwieście cztery kilometry. Na koniec lutego sumaryczny dystans treningów wyszedł sześćset trzydzieści pięć kilometrów. Nie ma to jak wojskowy rygor, który człowiek zafunduje sobie sam.

Skręciłem w Commonwealth Avenue z przeświadczeniem, że idzie jak z płatka. Wszyscy maratończycy czują – świadomie czy nie – że jeśli po pokonaniu trzydziestu kilometrów wciąż biegnie się dobrze, to znaczy, że wyścig będzie naprawdę udany. A jeśli musiałeś walczyć o dotarcie do tego punktu, to ostatnie dziesięć kilometrów ostro da Ci popalić.

O ironio, dopiero, gdy jesteś najbardziej podatny, gdy w organizmie zaczyna brakować paliwa, gdzieś na trzydziestym drugim kilometrze biegu u podnóża Heartbreak Hills, ból atakuje z całą bezwzględnością. (Dobrze to ujął olimpijski maratończyk John Farrington: “Maraton jest jak nieświadome skaleczenie. Ból pojawia się po trochu, tak że nawet nie wiesz, iż robisz sobie krzywdę. A gdy wreszcie sobie go uzmysławiasz, staje się nie do zniesienia”). Niespodziewanie, zaledwie pięć kilometrów przed metą twoje ciało skręca się w supeł od kurczów., nogi nie chcą cię słuchać, a ty mamroczesz pod nosem: “Czy dam radę dotrwać do końca?”.

Nadszedł marzec1974. W ciągu roku, jaki minął od kryzysu w bostońskim upale, wziąłem udział w ponad piętnastu biegach w różnych zakątkach Nowej Anglii – i większość z nich wygrałem. Zdradzę ci coś: wygrywanie w zawodach było super. Zdobywałem fajne nagrody. Zyskiwałem pewność siebie. Poznawałem nowych przyjaciół. Ale co ważniejsze, każdą z tych imprez postrzegałem jako mały krok na drodze do większego celu. Każdy bieg przybliżał mnie do piętnastego kwietnia, do kolejnego maratonu w Bostonie.
Treningi mogą ci dać pewne ogólne pojęcie o tym, czy jesteś gotowy do rywalizacji w boju ciężkiego kalibru, takim jak bostoński maraton, ale dopiero podczas startów sprawdzających odkrywasz, na co tak naprawdę cię stać. Czy masz wystarczająco dobrą kondycję? Czy jesteś dość wytrzymały? Czy twoja psychika sprosta wyzwaniu? Czy dasz radę przezwyciężyć drobną kontuzję, której nabawisz się na dwudziestym kilometrze? Czy podejmiesz rękawice, jeśli jakiś czempion z zagranicy zacznie podkręcać prędkość dziesięć kilometrów przed metą? Wytrzymasz presję, jeśli będzie biegł w tempie trzech minut na kilometr? Bo jeżeli nie podołasz temu wszystkiemu, nie masz szans na zwycięstwo. “Skup się na wielkim wyścigu” – powtarzałem sobie. “Na tym, który naprawdę się liczy”.
W maratonie pewność siebie jest najważniejsza. Nie możesz się bać…

Po jakichś trzydziestu kilometrach moje nogi zrobiły się miękkie jak rozgotowane spaghetti. Słońce paliło żywym ogniem, a w głowie kołowało się z odwodnienia. Dziesięć kilometrów przed metą kurcze stały się tak silne, że zrobienie kolejnego kroku stanowiło nadludzki wysiłek. Miałem wrażenie, że jeszcze chwila i kopnę w kalendarz. Ocknąłem się na noszach, pod kroplówką.
Kiedy zacząłem odzyskiwać siły, zabrano mnie w okolice mety, gdzie dowiedziałem, że Ron Hill – ten sam, którego tak bezdyskusyjnie pokonałem w Bostonie – wygrał i osiągnął czas dwie godziny i piętnaście minut. Tego dnia Ron udowodnił, że zbyt pochopnie wysyłałem go na biegową emeryturę.
Trzydziestosześcioletni Brytyjczyk w szortach z Union Jackiem pokonał dwóch zwycięzców bostońskiego maratonu – i to znacznie młodszych od siebie. Jak mu się udało uniknąć odwodnienia i kurczów? Nie wiem. Najwyraźniej pobiegł mądrzej. Przypomniał mi się komentarz Rona Hilla po moim zwycięstwie w Bostonie: “Może jeszcze kiedyś pobiegniesz równie szybko. A może nie”. Nagle uświadomiłem sobie, że mówił to ze swojego doświadczenia. On już wtedy wiedział to, czego nauczyła mnie dopiero lekcja w Holandii: nieważne, kim jesteś albo jak dobry się sobie wydajesz – maraton nauczy cię pokory.
Jeśli raz dasz znakomity występ – tak jak ja w maratonie bostońskim – a następnego biegu nawet nie ukończysz, masz prawo czuć się oszołomiony. I to bardzo. W Bostonie pobiegłem wspaniale, na rekord. Ale wtedy sprzyjała mi pogoda, a ja byłem w szczytowej formie. Oczekiwałem jednak, że będę jeszcze lepszy. Okazało się, że nie. Zrobiłem krok w tył. Przyszło gorzkie rozczarowanie.

Wielu biegaczy próbuje szczęścia w zawodzie nauczyciela. To jedna z nielicznych profesji, pozwalających na wygospodarowanie czasu na przygotowania do maratonu. Przynajmniej teoretycznie. Po studiach Andy starał się pogodzić pełnoetatową pracę nauczyciela z karierą maratończyka na międzynarodowym poziomie. “Okazało się, że o ile we wrześniu przebiegam szesnaści e kilometrów w czasie czterdziestu dziewięć minut, to w czerwcu, po zakończeniu roku szkolnego, ten sam dystans pokonuję w pięćdziesiąt sześć minut” – wspomina Amby.
Dostałem zaproszenie do wzięcia udziału w maratonie w Fukuoce w Japonii, który dla zapalonych biegaczy, takich jak ja, był czymś w rodzaju Super Bowl dla fanów futbolu amerykańskiego. Nazywałem te zawody japońskim Bostonem. Oczywiście oznaczało to, że będę musiał wziąć w szkole trzy dni urlopu. Na wieść o tym dyrektorka dała wyraz swemu niezadowoleniu. Owszem , mogłem próbować jej tłumaczyć, że Fukuoka jest jak Super Bowl, ale pewnie odparłaby: “A co to jest Super Bowl?”.

Postanowiłem poprosić na radzie pedagogicznej o pozwolenie na bieganie podczas przerw na lunch. Zadecydowałem, że jeśli spotkam się z odmową – rzucę robotę. Czułbym się fatalnie, gdybym został zmuszony do odejścia z pracy, która mi się podobała, ale byłem tak spragniony przejścia na wyższy poziom umiejętności, tak zmotywowany do doskonalenia mojego talentu, że w życiu osobistym poświęciłbym wszystko i zapłacił każdą cenę, by osiągnąć swój cel.
Na moje szczęście szkoła miała nowego zwierzchnika, Fredericka Foresteire’a, który obecnie jest kuratorem wszystkich szkół publicznych w Everett. Dał mi szansę. Powiedział: “W porządku, możesz wychodzić podczas przerw na lunch, ale nie spóźniaj się z powrotem”. I tak równo z dzwonkiem na lunch pędziłem po schodach do małego pomieszczenia w piwnicy, przebierałem się w biegowe ciuchy, machałem dzieciakom na pożegnanie, wybiegałem na zewnątrz i gnałem, ile się dało w tempie trzech minut na kilometr. Zazwyczaj pokonywałem 10-11 kilometrów, ale bywały dni, że udało mi się przebiec ponad czternaście. Potem chyłkiem przemykałem się do budynku, brałem błyskawiczny prysznic w łazience w piwnicy i leciałem po schodach na górę na dalszą część zajęć.

Dzieciaki zbiegały się po schodach na lunch i mleko, a tu proszę, wpadał pan Rogers, wykończony i spocony po biegu. Nie wiem, co sobie myślały o tej maskaradzie z przebieraniem się niczym Superman w budce telefonicznej. Nauczycielki były dla mnie miłe, choć wątpię, żeby którakolwiek biegała – w tamtych czasach liczbę biegaczy w całym kraju szacowano na zaledwie na jakieś trzydzieści tysięcy. Teraz to już ponad pół miliona. Podejrzewam więc, że nie dostrzegały sensu w maratonie czy w celu, jaki sobie obrałem. Jeśli już myślały o biegu maratońskim, to zapewne w kategoriach historycznych i nie traktowały go poważnie.
Przypuszczam, że nauczyciele mieli ze mną twardy orzech do zgryzienia. Większość nie potrafiła docenić faktu, że dążę do osiągnięcia w swojej dyscyplinie poziomu, jaki wcześniej uznawano za nierealny. W tamtych czasach sam pomysł trenowanie do maratonu uchodził za ekstrawagancję. Kiedy po przerwie na lunch wracałem do szkoły, pokonawszy trzynaście kilometrów w tempie trzech minut na kilometr, przy wejściu stałą grupka palących papierosy nauczycielek, ubranych w proste bluzki na guziki i bure spódnice. Pewnie sądziły, że jestem zdrowo stuknięty. A teraz ludzie w całym kraju wplatają aktywność fizyczną w codzienne czynności – jeżdżą do pracy rowerem, wyskakują na siłownię.

Pamiętam przypływ euforii na widok mety. Zacząłem liczyć kroki dzielące mnie od linii; dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden… Chyba nigdy wcześniej nie doznałem takiego błogostanu i ulgi jak po jej przekroczeniu. To było coś więcej niż osiągnięcie celu; to było spełnienie marzeń. Nie pozwoliłem by cokolwiek – ani zasypane śniegiem ulice, ani ograniczeni pryncypałowie – zdeptało moje ambicje reprezentowania kraju na igrzyskach.
Miałem świadomość, jak długą drogę musiałem pokonać, żeby dotrzeć, żeby dotrzeć tam, gdzie się znalazłem. Po trzyletniej przerwie w bieganiu, w kondycji tak złej, że z trudem pokonywałem półtora kilometra na zdemolowanej bieżni w klubie YMCA, po utracie pracy, motoru, życiu na bony żywnościowe, po dniach i nocach spędzonych na samotnym bieganiu wokół Jamaica Pond, po uporczywym wyrywaniu się na dwunastokilometrowe przebieżki podczas przerw na lunch, po udeptaniu niezliczonych kilometrów chodników i ścieżek, po wszystkich treningach i wywołanych upałem klęskach w maratonach, otworzyły się przede mną drzwi do udziału w igrzyskach w Montrealu. Nie mogłem w to uwierzyć.

Wcześniej wszyscy wychodzili z założenia, że trenować należy z umiarem, bo w życiu są ważniejsze rzeczy do zrobienia. Dominowało przeświadczenie, że “najistotniejsza jest praca, biegania nie należy więc traktować zbyt serio, bo przecież donikąd nie prowadzi”. My reprezentowaliśmy inną szkołę. Profesjonalną, w której bieganie samo w sobie było wartościowym, trudnym celem. Stąd wziął się rosnący kilometraż biegaczy, a w ślad za tym zaczęły padać kolejne rekordy.
To właśnie chęć pokonania granic skłoniła mnie w czerwcu do powtórnego wyjazdu do Eugene – tym razem na eliminacje do biegu na dziesięć tysięcy metrów. Uznałem, że trening z elementami przygotowań do biegu na dziesięć kilometrów, wymagający intensywnych sesji szybkościowych na bostońskiej bieżni, pomoże mi w poprawieniu czasu w maratonie. Podobnie uważał trener Squires.

Dystans był jedyną istotną różnicą dzielącą pierwszy nowożytni maraton olimpijski od tego, do którego przygotowywałem się w 1976 roku. NA olimpiadzie w 1908 roku w Londynie pierwotną trasę o długości trzydziestu ośmiu kilometrów i sześciuset metrów przedłużono o kolejne trzy kilometry i dwieście metrów dzielące zamek Windsor od stadionu White City, a potem jeszcze o trzysta pięćdziesiąt metrów, aby linia mety wypadała dokładnie na wprost loży króla Edwarda VII. Wyścig wygrał Amerykanin Johnny Hayes w czasie 2:55:18. Poza tym idea biegu długodystansowego się nie zmieniła. Pozornie jest prosta, a jednak powodzenie w maratonie zależy od wielu czynników, a na niektóre z nich – takie jak pogoda czy choroba – nie mamy żadnego wpływu.
Ten wymarzony, perfekcyjny bieg często jest nieuchwytny i ulotny niczym cień. Zawsze powtarzałem, że jeśli ktoś zajmuje się maratonem na pół gwizdka, to takie będzie uzyskiwał wyniki. Z drugiej strony nawet całkowite poświęcenie nie gwarantuje sukcesu. Tak wiele może stanąć ci na przeszkodzie – nie tylko podczas samego wyścigu, lecz także przez całe miesiące przed nim. Idealny bieg wymaga takiego przygotowania, aby szczyt formy przypadł właśnie na dzień zawodów. W dodatku twój organizm musi bez szwanku przeżyć rygorystyczny trening, dzień po dniu. Innymi słowy, musisz się stawić na linii startu w jednym kawałku. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić.

Dla mnie, dla Franka Shortera, dla zawodników z drużyny GBTC, bieganie nie było ucieczką od rzeczywistości, lecz czymś niezbędnym do życia jak tlen; jak malowanie dla Vincenta van Gogha, jak pisanie dla Ernesta Hemingwaya. Do biegania mieliśmy nowe, nieznane wcześniej podejście, które doprowadziło do rozkwitu mody na ten rodzaj aktywności fizycznej i zapoczątkowało złotą erę w amerykańskich biegach długodystansowych.

Jadłem jak smok, pochłaniałem po cztery tysiące kalorii dziennie Wróciłem do starego rytuału nawiedzania lodówki w środku nocy, wypijaniu duszkiem miodu, pochłaniania ciastek oreo całymi pudełkami, wyjadania masła orzechowego i majonezu wprost ze słoika albo zanurzania w nich kawałków bekonu. I na tej diecie ważyłem oszałamiające pięćdziesiąt osiem kilogramów, a zawartość tłuszczu w moim ciele wynosiła siedem procent. Normalnie tętno spoczynkowe u większości ludzi to od sześćdziesiąt do dziewięćdziesięciu uderzeń na minutę. U mnie spadło do trzydziestu ośmiu.
Perspektywa wielkiego powrotu dodawała mi sił. Podnosiła na duchu. Moja pasja znów rozgorzałą wielkim płomieniem. Biegałem z przyjaciółmi. Biegałem sam. Biegałem w upale. Biegałem w deszczu. Jeden długi, spokojny bieg po drugim.
Pomimo absolutnego poświęcenia treningom, dbałem o niezbędny odpoczynek. Wiedziałem, ile jestem w stanie wytrzymać, żeby się nie przetrenować. Jednym z największych wrogów biegacza długodystansowego jest ryzyko kontuzji. Chyba w żadnym innym sporcie nie można sobie pozwolić na zaburzenie programu treningowego tak jak w maratonie. Utrata kilku dni wskutek drobnego urazu albo choroby oznacza spadek formy. Dzień przerwy trzeba odpracować w dwójnasób. Liczy się każdy bieg.

Na studiach, kiedy wraz z Ambym przemierzałem szlaki wokół kampusu, nawet w najśmielszych wyobrażeniach nie myślałem, że tak to się potoczy. Że będę się ścigał w maratonach na pięciu kontynentach, albo że powstanie coś takiego jak Bill Rogers Running Center, i że zostanę zaproszony do Białego Domu. Ale tak to już bywa z życiu… i w maratonie. Najpierw coś wydaje się nieosiągalne niczym zdobycie Mont Everestu. Wspinaczka jest mozolna, usiana przeciwnościami- ale przecież wykonalna. To, co niewyobrażalne, staje się możliwe. Nieziszczalne marzenie nabiera realnych kształtów. Musisz jedynie zapamiętać, że pragnienie wygrania maratonu, czy choćby jego ukończenia, rodzi się tam, gdzie powstają wszystkie wielkie zamysły – w sercu. Tam narodziło się u mnie.
Bo każdy wyścig zaczyna się od serca.

“A co, jeśli to koniec? Co, jeśli nie będę mógł już biegać?”. Mój charakter domaga się działania – to zresztą typowe dla maratończyków: przeć przed siebie niezależnie od okoliczności. Niemal od razu przystąpiłem do rehabilitacji kończyny. W sumie zawsze lubiłem trudne powroty. Są jak misje.
Wreszcie osiągnąłem stan, w którym mogłem pozwolić sobie na pierwsze długie wybieganie – dwadzieścia cztery kilometry. Pobiegłem z przyjacielem. Zamierzaliśmy biec w tempie około pięciu minut dziesięciu sekund na kilometr, ale po drodze zacząłem delikatnie dodawać gazu. Tak to już jest z biegaczami. To silniejsze od nas. Nagle przyspieszyliśmy dobrze poniżej pięciu minut na kilometr, a ja pławiłem się w radości z gnania przed siebie, która towarzyszy mi od dziecka. W bieganiu najpiękniejsze jest to, że nie ma dla niego granicy wieku. A najpiękniejsze w życiu – że nie ma granicy wieku dla radości.

Jastrzębska Dziesiątka z BGB.

Jastrzębska Dziesiątka – Jastrzębie Zdrój 10 km.

Brykająca Grupa Biegowa (BGB) w pełnej krasie…

    • Data: 17.09.2016 r.
    • Dystans: 10 km
    • Oficjalny czas: 37:06 New PB
    • Tempo: 3:43/km
    • Open: 35/809
    • M30: 15/239
    • Klasyfikacja drużynowa: BGB 8/15 (well done guys)
    • 5 km: 18:46/44
    • Nie ma Cię na endo to nie istniejesz

2013 → 41:52 PB (jeszcze z komórką w kieszeni)
2014 → DNS
2015 → 39:40 PB
2016 → 37:06 PB

Zapewne nie potrwa to już zbyt długo, ale do tej pory miejsce to było nie o tyle szczęśliwe czy magiczne, co odpowiednie do bicia moich amatorskich rekordów. Trasa stosunkowo płaska z małymi, naturalnymi do rondowymi podbiegami, a tym samym i po rondowymi zbiegami. W 2013 i 2014 start w przedpołudniową niedzielę, a od 2015 popołudniową/wieczorną sobotą. To właśnie w 2015 r. start został przeniesiony na sobotę, godz. 18.00. Decyzja ta okazała się być trafną, gdyż do tej pory, tą porą o tej porze warunki na trasie ocierały się o doskonałość. W tym roku (2016 przyp. autor) start przesunięto jeszcze o +1h (h = godzina), a więc na 19.00 (18.00 + 1h = …).

Trasy opisywać nie będę, gdyż już gdzieś/kiedyś lub gdzieś i kiedyś. Czym różnił się ten start od pozostałych? M. in. godziną rozpoczęcia, ale o tym już chyba pisałem. Poza tym – jak się miało okazać – po raz pierwszy od dwóch lat zwycięzcą biegu został Polak. To taka informacja godna/niegodna odnotowania. No i na koniec rzecz ważna/mniej ważna na tym biegu po raz pierwszy w pełnym składzie ukazała się światu nowa siła biegowa w postaci Brykającej Grupy Biegowej.

Tygrysek, Prosiaczek, Kubuś, Kłapouchy (kolejność anty-alfabetyczna) po raz pierwszy mogli zaprezentować się wspólnie, w całej okazałości. Choć z pełni możliwości skorzystał tylko Tygrysek, który to ani przez moment nie wahał się założyć i wystąpić w koszulce typu „top” :-). BGB w klasyfikacji drużynowej zajęła wysokie 8. miejsce na 15 startujących ekip. Przed biegiem w luźnych rozmowach, które głównie prowadził Tygrysek sam ze sobą padło między innymi: ”W zeszłych roku wystartowało 18 ekip i patrząc na wyniki wierzę, że uda nam się wskoczyć do pierwszej 10!! Wszystko co wyżej będzie na plus dla nas, a co niżej… w dalszym ciągu dobrą zabawą.”. W związku z powyższym 8. miejsce zostało przyjęte na plus (pomimo, że np. do 7. zabrakło niewiele 😛 ). Jednakowoż wszystko to nie byłoby możliwe, gdyby do grupy nie zostało włączone Maleństwo.

Regulamin klasyfikacji drużynowej przewidywał udział pięciu osób, w tym co najmniej jednej będącej płci żeńskiej. Co prawda marud u nas nie brakuje, ale płcią żeńską nikt się nie wykazuje. Związku z tym rozpoczęły się poszukiwania odpowiedniej kandydatki, która to mogłaby chcąc/nie chcąc dołączyć do naszej ekipy. Kryteria były dosyć ostre. Musiała to być kobieta… ale nie byle jaka tylko… biegająca kobieta. I tu już zaczęły się schody. Spora ilość formularzy została odrzucona w przedbiegach. Spośród pozostałych tysiąca zgłoszeń musieliśmy odrzucić te, które nie mieściły się w ramach – i to dosłownie – „eSki”. Sponsor grupy koszulki typu „Maleństwo” dostarczył nam tylko/aż w rozmiarze S, a więc pole manewru nam się zawęziło. I gdy już – po burzliwych dysputach – mieliśmy swój typ, na listach startowych ni stąd ni zowąd pojawiła się Ona (nie, nie chodzi o Chylińską z O. N. A.). Wszelkie nasze dywagacje zostały odsunięte na dalszy plan i poszły w niepamięć. Szybko wystosowaliśmy do Niej (tej Onej) propozycję nie do odrzucenia. Czy się zgodziła? No jak sama nazwa wskazuje nie miała wyjścia :-D. I tym o to sposobem drużyna została skompletowana. Tak „wyglądało” to w skrócie…

Ale przejdźmy w końcu do konkretów, czyli do mnie :-D. Plan na bieg był jasno sprecyzowany, a mianowicie złamać 38:00 (tj. 3:48/km), czyli poprawić swój rekord o co najmniej 7 s.

3, 2, 1… start.

Tuż po starcie, gdy usadowiłem się na tempie ~3:45 na moim radarze wyświetliła się MM – całkiem „niezła” biegaczka z okolicy (możliwe iż jej rekord na 10 km to 36:24). Nasze tempa mimowolnie się pokryły, a więc postanowiłem podwiesić się i zobaczyć co czas pokaże. Co by nie mówić biegło mi się za nią/obok niej… dobrze :-P. Kolejne km mijały w tempie ~3:43. Na 4 km po pierwszej nawrotce doścignęliśmy (jeśli mogę pozwolić sobie tak napisać… a mogę 🙂 ) jej „studyjną” koleżankę KG (dziewczyny miały przyjemność ze mną wygrywać prawie w każdym biegu zeszłorocznej edycji City Trail w Katowicach). KG dopadł jakiś kryzys/uraz zdrowotny/czy coś i po raz pierwszy miała okazję biec za mną. Na półmetku kolejna nawrotka, a tam dzięki temu, że byłem tuż obok MM mogłem liczyć na zdjęcie AC – osobistego fotografa dziewczyn :-).

Czas na półmetku był bardzo obiecujący, gdyż/iż 18:44 wyglądało naprawdę dobrze. Jakoś pod koniec 6 km na długim, płaskim zbiegu postanowiłem trochę skorzystać z nachylenia terenu i przyśpieszyć. Chcąc/nie chcąc oderwałem się od MM i pobiegłem sam (co oczywiście nie znaczy, że w około nie było innych biegaczy/ludzi). Każde kolejne kilometry były szybsze od wymaganego 3:48, także new PB był tylko kwestią tego jaki on będzie. Po ostatniej nawrotce Fenix wskazał, że 8 km minął w 3:36… szybko :-). Pod koniec 9 km wystąpił jeden z tych małych podbiegów i – będąc mądrym po fakcie – to tu uciekło, jak się miało okazać tych kolejnych 7 cennych sekund… Patrząc z boku ostatni km to już czysta formalność. Prawie w każdym biegu mam go najszybszego, ale to ile on kosztuje… Na metę wbiegłem z czasem 37:06 i co prawda/oczywiście udało się być szybszym o te – co najmniej – 7 sek., ale znowu kolejne 7 sekund zostało do pobicia.

Trzeba przyznać, że cała BGB całkiem szybko stawiła się na linii mety i mogła ustawić się do pamiątkowego zdjęcia.

Po biegu prysznic w komfortowych warunkach, mała porcja makaronu i długo wyczekiwane (cały rok) leżakowanie. Jak zwykle zawody w JZ obfitowały w niezliczoną ilość przeróżnych kategorii wiekowo-płciowych. Na koniec odbyła się tradycyjna loteria. Może nie udało się wygrać jednej z dwóch głównych nagród w postaci 32” telewizora… (no co? do łazienki byłby jak znalazł), ani vouchera na 2k zł do wykorzystania na sprzęt AGD, ale reklamówka pełna kosmetyków, z których połowa nie wiedziałem do czego służy też miała branie i szybko się rozeszła. Okazało się, że czynność typu makijaż, ma branie wśród społeczeństwa <no kto by pomyślał 😛 >. A ja przynajmniej dowiedziałem się do czego służy płyn – chwila… o mam – micelarny.

Dla tych co wolą słowo malowane od pisanego -> foto <wystarczy kliknąć>

Z przymrużeniem oka 😉 :
Łysy: Podobno 4 niedowidzących paraolimpijczyków miało lepszy czas na 1500 m niż mistrz olimpijski 😀
Kogut: ciekawe czy Trewis byłby od nich lepszy 😀
Łysy: Najpierw trzeba go oślepić 😉
Kogut: No właśnie.
Kogut: Jeszcze nam za to podziękuje.
Kogut: Po prostu podczas biegania nie będzie tracił czasu na obserwację otoczenia.

* oczywiście MM i KG biegły w innym celu niż ja i to one stawały po dwa razy na podium odbierając czeki (czego im oczywiście gratuluję) – niektórzy żyją z, a inni dla biegania… ha.. ha.. ha..

Pożegnanie z Rowerem…

XXI Rajd Wokół Tater z NKK

Tatra Road Race will be next…?

  • Data: 28.08.2016 r.
  • Dystans: 201 km / +2210 m (za Fenix 3)
  • Czas ruchu: 7:35:24
  • Czas z bufetami: 8:15:52
  • Open: nieznane
  • Nie ma Cię na endo to nie istniejesz

Początkiem wakacji Atos wspomniał o 200 km trasie wokół Tater. Pierwszą myślą było wybranie się na nią w jeden z jeszcze wolnych sierpniowych dni. Jednak wraz z upływem czasu i natłokiem zajęć ( 😉 ) idea ta samoczynnie zaczęła odkładać się w czasie. Wtedy z “pomocą” znowu pojawił się Atos, który podczas luźnej rozmowy w połowie sierpnia przy okazji Półmaratonu Suhara napomniał, że 28 sierpnia Nowotarski Klub Kolarski organizuje rajd po tejże trasie, o nazwie “Rajd Wokół Tatr”. Chwilę musiał mnie do tego przedsięwzięcia namawiać, gdyż dopiero po dwóch minutach przy pomocy iPhiego dokonałem rejestracji.

Odbiór numerków uczestnika na Rancho Lot do 7.45, start z nowotarskiego rynku o 8.15, czyli…
O 4.10 pobudka, dwie bułki z dżemem, pakowanie i w drogę – iPh wskazał 115 km, a po drodze był jeszcze krótki postój na przekazanie “pasztetowej” przesyłki  :-P. Droga, jak droga – kilka przystanków na wysyłanie SMSów i tyle. Na terenie biura zawodów stawiłem się o 7.05. Mglista i rosowata pogoda wróżyła zapowiadany słoneczny dzień. Leniwy odbiór numeru, wysłuchanie wskazówek odnośnie ważniejszych skrętów na trasie i ogólnych zasad czegoś takiego, jak rajd. Wizyta w wc i można było wziąć się za skręcanie/montowanie i ostateczne przygotowanie roweru do trasy. Kiedy jeszcze pakowałem “odżywki” do tylnych kieszeni, wybiła 8.00, czyli pora wyjazdu peletonu pod eskortą policji z Rancha Lot na pobliski rynek (~2 km). Zbytnio się nie śpiesząc dokończyłem przygotowania i spokojnie wyruszyłem z kilkoma innymi, którzy również uznali, że do oficjalnego startu o 8.15 jest jeszcze sporo czasu. Co prawda nie każdy z nich zgubił po drodze rękawiczkę, po którą musiał wracać, ale mimo to spokojnie zdążyłem na linię startu. Na rynku, gdy zebrała się cała ekipa (czyt. gdy dotarłem 😉 ), kilka słów na temat bezpieczeństwa i słowackich zasad drogowych wygłosił organizator, a następnie kilka zdań od się dodał jeszcze władczy Nowego Targu.

Start odbywał się w dwóch grupach – w pierwszej wystartowali Ci, którzy przewidywali pokonać trasę do 8h, a w drugiej wystartowałem ja. Nie będę ukrywał, że za bardzo nie wiedziałem czego mogę/mam się spodziewać. Do tej pory moim najdłuższym dystansem pokonanym na jeden raz było ~140km, gdzie suma wznosów wynosiła ~1.4k m, co przy liczbach 200 km / 2.3k m może nie wyglądało blado, ale co najmniej niemrawo. Jednak moje nastawienie do tych liczb niech zobrazują słowa wystukane przeze mnie na dzień przed: „Nie będę pisał, że nie wiem czy dam radę, bo oboje tak naprawdę wiemy, że dam…”.

3, 2, 1… i wystartowali.
Całą grupę prowadził radiowóz policyjny (hm.. czy jest inny rodzaj radiowozów?), a zamykał… zapewne jakiś samochód techniczny (ale do końca pewności nie mam, bo tam nie byłem). Do 25 km, czyli do granicy ze Słowacją jechaliśmy jedną grupą w dwóch kolumnach. O towarzyskim charakterze imprezy niech świadczą dwa wypadki, do których doszło na pierwszych 10 km. Wyjątkowo żartuję, bo atmosfera była iście towarzyska i koleżeńska, a owe stłuczki wynikły z jakiegoś zapatrzenia/zagapienia się niektórych uczestników. Już jako doświadczony kolarz (mogę założyć, że była to moja pierwsza jazda rowerem w grupie powyżej 3 osób) mogę powiedzieć, że jazda w peletonie wymaga dużej uwagi i skupienia. Najmniejszy ruch kierownicą, najmniejsze zagapienie, zamyślenie, zapatrzenie się czy to na siodełko uczestniczki przed nami, tudzież na inny otaczający nas krajobraz może spowodować nieszczęście. I takowych dwóch byłem świadkiem. Z relacji, które do mnie dotarły obyło się bez poważnych uszkodzeń, ale jazda ze stłuczonym kolanem czy innymi rodzaju obtarciami zapewne nie należy do przyjemnych. A trzeba pamiętać, że pierwsza zasada bezpiecznego upadku brzmi: chroń rower.

W tej sielankowej atmosferze dojechaliśmy do granicy z naszymi południowymi sąsiadami, z którymi dzielimy Tatery. W tym momencie pożegnał nas wóz policyjny i przeszliśmy pod jurysdykcję słowacką. Reguły zmieniły się o tyle, że tam, aby poruszać się zgodnie przepisami, musieliśmy jechać w grupach do 15 osób w ułożeniu jeden za drugim. Tamtejsi mundurowi byli poinformowani o owej imprezie i tylko od ich podejścia zależało… ich podejście do tematu. Jednak nie było z tym problemu, gdyż wraz z ukazaniem się na horyzoncie pierwszego podjazdu, a następnie pierwszego zjazdu sytuacja na trasie sama się wyklarowała. Peleton w naturalistyczny sposób podzielił się na mniejsze grupki. Tym sposobem już od 50 km jechałem – można powiedzieć – samotnie. Co jakiś czas ktoś mnie wyprzedzał, a co jakiś czas ja kogoś.

Około 65 km osiągnąłem prędkość 69.5 km/h, co wydaje mi się być moim rekordem, jeśli chodzi o czasy nowożytne (czyt. czas Synapsy).

Pierwszy bufet przewidziany był na 80 km, tuż przed Liptovskim Mikulasem. Wyposażony on był w nieograniczoną ilość wody typu Cisowianka (jeden z głównych sponsorów imprezy), izotonik produkcji Etixx, drożdżówki, krówki, banany, suszone owoce typu morela, paluszki (te dojrzałem na zdjęciach po imprezie). Na tym postoju spędziłem najwięcej czasu, mocno ładując się przed czekającym mnie 45 km podjazdem. Tak, tak… mniej a więcej od 85 km zaczynał się podjazd zwieńczony dopiero szczytem i kolejnym bufetem na 130 km. Podjazd nazwany przeze mnie Cichym Zabójcą (w ogóle następnym razem wypadałoby wziąć z się dyktafon, bo tyle złotych myśli odeszło w zapomnienie…) rozpoczął się tuż po przejechaniu Liptovskiego. Swoją szosą będąc kilka razy w tym mieście (w celach przeróżnych 🙂 ), nigdy nie przypuszczałem, że kiedykolwiek będę przez nie przejeżdżał… rowerem.

Skąd Cichy Zabójca? Na pewno z mojej głowy. Dlaczego Cichy Zabójca? Spoglądając przed siebie trudno było zauważyć, że asfalt przed nami cały czas pnie się w górę i dopiero po przełożeniu można było poznać, że coś jest nie tak. Niby korba dobrze chodziła, ale jakoś nie było chęci, żeby w przodzie wrzucić większą zębatkę. Taka sytuacja miała miejsce do 100 km. Tam wznos nabrał już trochę więcej %, co przyczyniło się do mojego kryzysu… jedynego, ale trwającego 20 km. Dla niewtajemniczonych powiem, że takowy kryzys polega mniej więcej na tym, że mając już najlżejsze przełożenie dalej pstrykasz w manetki z nadzieją, że może akurat Twój osprzęt w jakiś bliżej nieokreślony sposób zmienił się z 2×11 w np. 3×15. Podczas tych długich 20 km, które ciągły się dłużej niż… 20 km, podpiąłem się na moment na koło pewnego Kryniczanina (Kryniczanin – człowiek z Krynicy Zdrój). Kręcił ciut szybciej i świeżej ode mnie, ale na jakiś czas się zmotywowałem do większej pracy. Na trzeciego podpiął się pod nas 72-letni koleś, który nie omieszkał wspomnieć, że swoją przygodę z kolarstwem rozpoczął w ’60 r. Ja nie bardzo, bo mało powiedzieć, że nie byłem wtedy nawet w planach, ale Wy pewnie lepiej te czasy… 😛 Nawet zmotywowałem się na tyle, że książkowo dałem chwilową zmianę na której zgubił się owy 72-latek, a po chwili zgubiłem się i ja. Kryniczanin powoli zaczął mi odjeżdżać, a ja nie miałem już ATP, aby się go trzymać. Sytuacja miała się zmienić na 120 km. Wtedy to niczym za dotknięciem magicznej różdżki Smerfetki, tudzież inszej Królewny Śnieżki kryzys minął. I mało tego – nastąpił efekt superkompensacji. Poczułem się niczym młody bóg (gdzie młody – wiadomo, ale że bóg…). Lekko przesadzając tempo na zjazdach nie odstawało za bardzo od tego na podjazdach. Lada moment dojechałem Kryniczanina, który powiedział tylko coś, co zinterpretowałem jako “Niech moc będzie z Tobą“.

10 km minęło niczym ostatnie wakacje i kolejny bufet (Štrbské Pleso) stał się faktem. Tutaj już czując moce nadprzyrodzone nie chciałem przesadzać i skończyło się na izo oraz bananie. Krótki pit stop i dalej w drogę, a dokładniej w samotny 30 km zjazd. 32 km w 20 min.? Może być lepiej, ale nieźle to wygląda. 160 km i już ostatni podjazd na trasie – 10 km – nie był taki straszny. Chwila kręcenia w ciszy i spokoju i 170 km/Ždiar/bufet nr 3 przywitał Synapsę. Tutaj panowała już finiszowa atmosfera.

Kolejny etap trasy skierowany był  już tylko w dół – kilka km do granicy, potem Bukowina Tatrzańska, Białka Tatrzańska i na znakach rozpoczęło się nowotarskie odliczanie. Dojazd do jakiegoś ronda, na nim w lewo i już droga bezpośrednio prowadząca do Rancho Lotu. Przejazd przez bramę zwycięstwa… tzn. przejechania/zaliczenia rajdu i poinformowanie organizatorów, że ja to ja i jako ja dojechałem do mety. Iż roaming zaniknął i pojawiła się comiesięcznie opłacana sieć to na początek trochę stukania, a następnie dojazd do samochodu, gdzie czekały na mnie Orange Beer, Coco Beer i Oshee Beer. Po tym w końcu przyszedł czas na prysznic pod pobliskim hydrantem i zmianę ciuchów w mobilnej przebieralni. Talon żywnościowy z pakietu wymieniłem na ryż z piersią z kurczaka oraz… Kasztelan Beer.

Swoje zrobiłem, 200 km w nogach, a więc można było myśleć o powrocie. Godzina po 18.20 nie napawała optymizmem, ale postanowiłem spróbować się z zakopianką. W pierwszej bitwie poniosłem druzgocącą porażkę i po przejechaniu kilku km w kilkadziesiąt minut postanowiłem… Nie, nie…, ale tylko dlatego, że rower do samochodu łatwo zapakować, ale samochód na rower już nie bardzo. Postanowiłem zatrzymać się w najbliższym “jedzeniodajnym” zajeździe i los wybrał Karczmę u Gazdy. Naleśniki, lody, kawa… a wszystko to na tle zachodu słońca… why not? 2h później (jakoś koło 20.40) podjąłem rękawicę po raz drugi. Tym razem było ciut lepiej, ale znowu postanowiłem skręcić… Tym razem w pierwszą lepszą drogę w lewo i drogami znanymi tylko iPhiemu udało mi się dojechać do Jordanowa, a stamtąd już niczym po sznurku…

Odpowiadając na zadawane pytania typu: jak forma? jak oznaki zmęczenia? Ano tak, że dzień później w pn zrobiłem pierwszy trening biegowy w postaci siłowni, a we wtorek już bieganie – dosłowne, bo 3x 3km w tempie 3:55… Sam jestem zaskoczony… 😉

A jak oceniam rajd? Impreza ciekawa, dobrze zorganizowana, mogę ją polecić, ale… rajdy rajdami, a wyścigi wyścigami… i np. taka Tatra Road Race też brzmi całkiem ciekawie…

Jak napisał jeden z wieszczy: “bieganie czas zacząć“, a więc teraz zamieniam rower na Boosty i… może tym razem…

Jak już udało Ci się przebrnąć przez tą niezliczoną ilość znaków to… -> foto (jak się kliknie to winno się coś stać).

* tymczasem trakcie trwaniu rajdu, w Krakowie, w Oświęcimiu i w Edmonton toczyły się poważne dysputy:

8.20 w Polsce / 0.20 w Edmonton
Kogut: Gogogogogog! Powodzenia! A co to za Wyścig?
Trewor: Pokoju 😀 200 km dookoła Tater. W google se wpisz.
Kogut: O czyli będą ładne fotki 🙂 Czekamy na relację w trasie 🙂
Trewor: Zmykam, tymczasem.

10.38 w Polsce / 2.38 w Edmonton
Kogut: Brawo Ty! Wyślij nam swoją lokalizację, żebyśmy wiedzieli, gdzie jesteś 🙂
<cisza>

16.10 w Polsce / 8.10 w Edmonton
Łysy: Trewis chyba padł na trasie, bo coś się nie odzywa.
Kogut: Właśnie miałem pytać co z nim. Ale w radiu nic nie mówili o tym, żeby ktoś padł.
Nulon: Bo jeszcze ich nie policzyli 😉
Kogut: Albo zaraz po zrobieniu zdjęcia wygrzmocił i do teraz leży.
Student: Albo ma drogie “impulsy” za granicą…
Kogut: Aaa widzisz. Może być. Żydzi na smska.
Łysy: Albo nie ma zasięgu w słowackiej taksówce.
Kogut: Taksówka to jest to.
Student: Jak się nie odezwie do miesiąca to się trzeba będzie zainteresować.
Kogut: Sprecyzuj – do końca miesiąca czy do 30 dni?

16.44 w Polsce / 8.44  w Edmonton
(Trewor podesłał zdjęcie licznika  świadczące o pokonaniu całej trasy)
Trewor: Na razie tyle… Mój ostatni rajd… tylko zawody, ludziom trzeba “chleba i igrzysk” 🙂
Student: Przeżył. Gratulacje 🙂
Kogut: A jednak dał radę.
Łysy: wow Graty Trewis. AVG 26km/h
Trewor: Bawiliście się lepiej ode mnie 😀
Kogut: Bawili? Dalej się bawimy!

2 dni później (m. in. po przekazaniu przez Trewora do opinii publicznej swojego planu pracy):

14.26 w Polsce / 6.26 w Edmonton
Łysy: Panowie! Orłoś odchodzi z teleexpressu… Świat się kończy. Polska się wali, dobra zmiana.
Kogut: Whaaat? Skąd Ty wiesz, jak ja nie wiem?
Trewor: Taa.. Orzeł opuszcza gniazdo.
Kogut: Niewiarygodne, wykończyli nawet jego.
Trewor: Widać, że dużo pracy skoro Ci taki news uciekł.
Kogut: Ciekawe kto go zastąpi? Może Trewis, akurat popołudnia ma wolne.
Łysy: :-D; U nas w CA wszystko szybciej i lepiej działa. Nawet wiadomości z Polski.

x dni później:

14.46 w Polsce / tym razem nieistotne która w Edmonton
Nulon: Zastosowaliśmy się do zaleceń wujka Roberta i zażywamy odrobinę natury – Ojców.
Student: Musisz później dać znać co lepsze: picie alkoholu czy ruch na świeżym powietrzu, bo nie wiem w którą stronę pokierować swoje życie.
Kogut: Zdecydowanie alkohol! Sport jest przereklamowany i nie można go zawsze uprawiać. A alkohol? Słońce, deszcz, śnieg, … – zawsze! Przy okazji pozdrawiamy z Tyńca, z przejażdżki rowerowej (od red.: do wiadomości dołączono zdjęcie panoramy Krakowa z napojem “Podpiwek” na pierwszym planie)
Student: To jest myśl! Czyli można połączyć sport i alkohol!
Kogut: Można, ale trzeba uważać. Czasem sport w dużych ilościach szkodzi.
Nulon: Tyniec, Ojców… czyli jednak Robert nie miał racji. Nałogowi alkoholicy wychodzą czasem poza mury osiedla 😉
Student: I to nie tylko w poszukiwaniu puszek na sprzedaż 😉

Dzisiaj zobaczę trochę gdzie „jestem”, a jak się już „coś” uda to będzie dobrze…

  • Miejsce: Kraków
  • Data: 13.05.2016 r.
  • Dystans: 10 km
  • Oficjalny czas: 38:18 New PB
  • Tempo: 3:50/km
  • Open: 32/2615
  • M30: 14/516
  • Nie ma Cię na endo to nie istniejesz

Tegoroczne święto biegania w Krakowie pt. „15. Cracovia Maraton” rozpoczęło się już w piątek 13.05.2016 r. od Biegu Nocnego <ponoć wierzenie w przesądy przynosi pecha, także…>. Dla mnie była to druga edycja tegoż biegu. Pierwszy raz startowałem w nim 2 lata temu, o czym można poczytać tutaj <czasami sam się śmieję, jak czytam co napisałem…>. Po tamtym biegu „zdecydowałem się” na ponad półroczną przerwę we wszelakiej aktywności fizycznej, także pozostaje mieć nadzieję, że po tegorocznym moja „motywacja” będzie trwalsza…

Start biegu zaplanowano na godz. 21.00, a biuro zawodów <wg informacji na stronie internetowej> miało być czynne tylko do 18.00. O 16.05 byłem jeszcze w wodzie i próbowałem przekonać małego Zdzisia, że jak na ułamek sekundy zanurzy głowę do wody, to naprawdę mu się nic nie stanie. O 16:10 szybki shower, żeby o 16.20 wraz z trójką śmiałków <dość, że ich małżonki puściły 😉 > już podążać drogą nr 44 w stronę Krakowa. Pod AGHiem zameldowaliśmy się o 17.50 i co by nie ryzykować, pieszo udaliśmy się na stadion im. Reymana <tak, tam było zlokalizowane biuro zawodów>. Na miejscu okazało się, że biuro było/miało być czynne do 20.00 <ot taka ciekawostka…>. Ale OK, niech będzie. Ustawiliśmy się po odbiór co nasze, czyli w moim przypadku po numer startowy 1280 z napisem Robert i koszulkę w rozmiarze M. Okazało się, że dostałem nr startowy 1291 z napisem Grzegorz i koszulkę z „napisem” L. Jeśli chodzi o numer to wynikło jakieś misunderstanding, ale że ja biegam dla innych cyferek, to było to bez znaczenia. Gorzej miała się sprawa z koszulką. Okazało się, że rozmiar M został już „wyprzedany”. Grzecznie poprosiłem Panią z obsługi, żeby się mi na moment przyjrzała i powiedziała po co mi koszulka w rozmiarze L? 😛 . Po krótkich konsultacjo-negocjacjach z osobami wyżej „położonymi” doszliśmy do consensusu. Początek imprezy może nie był „najsmaczniejszy”, ale byliśmy pozytywnie nastawieni do tego wszystkiego. Jeden z moich kolegów nawet do tego stopnia, że zaproponował żebyśmy poszli na kebab skoro do biegu pozostało jeszcze ~3h. Równie spokojnie i dosyć szybko wyperswadowaliśmy mu ten pomysł z głowy. Udaliśmy się tylko do pobliskiej „ropuchy”, gdzie każdy zakupił na co miał ochotę. W moim przypadku „wyjątkowo” padło na serek wiejski i jakąś pastę z pstrąga. Do tego dwie bułki i mój pobiegowy posiłek został skompletowany. Ok. 1-1.5h pokręciliśmy się w okolicach Błoni, „Cichego Kącika” i innych takich. Około 19.40 udaliśmy na stadion im. Reymana, gdzie były zlokalizowane szatnie oraz depozyt. Tutaj duży plus dla organizatorów, że angażują w takie imprezy takie obiekty. Szatnia duża, przestronna, pod prysznicami 14 pryszniców, a na tablicy odpraw widniała jeszcze kartka z wyjściowym składem Wisły Kraków na mecz ze Śląskiem Wrocław. Spokojne organizowanie się w szatni, ostanie zdjęcia przed i… rozeszliśmy się każdy w swoją stronę… OK, przynajmniej ja tak zrobiłem. Przed wyjściem ze stadionu rzuciłem okiem na wiszący na drzwiach termometr, który wskazywał idealne 15 stopni Celsjusza. I wszystko byłoby OK, gdyby nie padający z nieba deszcz. Ale tragedii nie było… jeszcze 😉 . Tradycyjna/standardowa rozgrzewka wzdłuż Błoń i około 20.45 udałem się na linię startu, aby zająć dobrą pozycję wyjściową. Nie było z tym większego problemu. Pomimo <jak się miało okazać> ~2.6k startujących w przednich rzędach nie było tłoczno. Widać, że społeczeństwo biegowe staje się coraz bardziej świadome, co może cieszyć.

Tym razem polskie trzy, dwa, jeden i… start.

Przed biegiem napisałem do Kogoś: „Dzisiaj zobaczę trochę gdzie „jestem”, a jak się już „coś” uda to będzie dobrze…”. Jako że ten Ktoś jest bardzo „świadomy” to zrozumiał o co chodzi, a jak Ty nie rozumiesz to… Nie masz się co martwić, bo interpretacja może być dowolna.

Celem na najbliższe starty było złamanie 39:00. Docelowa próba miała mieć miejsce w Pszczynie, a Kraków miał być tylko przystankiem na żądanie… na żądanie, które się zżądało. Strategia była prosta: pierwsze 5 km w tempie 4:00, a drugie w 3:50. Miało z tego średnie tempo 3:55, czyli na mecie coś na granicy 39:00. 1 km w tempie 3:57, a drugi w 4:03. Ten drugi był wprowadzeniem na rynek, a tam kostka w połączeniu z deszczówką nie stworzyła najlepszego zestawu. Ale samo wbiegnięcie na Rynek Główny było całkiem przyjemne. Sporo ludzi, „kibiców”, naganiaczy do różnych pubów, dyskotek tudzież innych miejscówek < 😉 >. Kolejne trzy kilometry zrobiłem w tempie poniżej 3:50 i ku delikatnemu zaskoczeniu czułem się w tym przedziale całkiem komfortowo. Na 6 km napotkałem 3/4 zawodników, którzy stworzyli tj. pociąg. Był on o tyle przydatny, że biegliśmy akurat Bulwarami wzdłuż Wisły, gdzie opady deszczu się nasiliły i gdzie pojawił się również wiatr. Niestety jak to w Polsce bywa tempo tegoż pociągu nie za bardzo odpowiadała moim Boostą i musiałem zdecydować się na samotną ucieczkę. Po wyprzedzeniu owych 3/4 biegaczy przede mną nastała pustka i ciemność. Nawet do tego stopnia, że sięgając wzrokiem na pewną odległość <brawo, konkretne określenie…> nie byłem pewien, gdzie będę musiał za chwilę biec/skręcać. Trasa oczywiście była dobrze oznaczona i gdy zbliżałem się do zakrętów na odległość ~20 m to je zauważałem. Niebawem jednak, bo już na 8 km wbiegłem na Błonia, a tam już dobrze wiedziałem co, gdzie i jak mam robić. 8 km w 3:42, 9 km w 3:46 i 10 km w 3:31 dopełniły całość w postaci 38:18 na tablicy wyników, a tym samym New PB stało się faktem.

Po kwietniowych doświadczeniach pogodowych z pobliskiego Zurichu przed biegiem pozwoliłem sobie napisać, że „jak śnieg nie będzie padał, to dla mnie już będzie wybornie 😀 ”. I okazało się to być true story.

Trasę określiłbym jako płaską i korzystną do pokonywania kolejnych życiówek <no ale cóż inszego mógłbym o niej napisać 😛 >.

Na mecie czekał na nas medal, całkiem dobra woda Id’eau, napój Move – niestety tylko o smaku – jak się okazało – niezbyt przyswajalnym przez mój organizm, czyli lime&mint <z mięty to ja tylko wodę z miętą i orbitki> oraz folia NRC. Z mety pod prysznic było całkiem blisko, także po jakimś czasie udało mi się dotrzeć do tej „słodkiej chwili”.

W ten sposób właściwy/oficjalny etap biegu się zakończył. Pomimo tych kilku drobnych lub mniej drobnych niedociągnięć z samego początku oceniam bieg/organizację pozytywnie.

Jako że na rynek było niedaleko postanowiłem spróbować namówić moich kompanów, żebyśmy udali się tam jeszcze raz, chociaż na moment i niekoniecznie w tempie 3:50. Pomimo, że bardzo chcieli już wracać do swoich domostw, dzieci, a przede wszystkim do swoich ukochanych Żon <częstym słowem, które padało/słyszałem było tęsknota – nie mylić z bliskoznacznym wyrazem strach 😛 > udało mi się. Jednak te moje namowy trwały tak długo, że do domu wróciłem dopiero koło 3.00 ;-).

Kolejny start będzie miał miejsce 5 czerwca w Pszczynie. Plany zbytnio się nie zmieniły i w dalszym ciągu mam zamiar złamać tam życiówkę… <a przynajmniej miałem, bo po spotkaniu z Połoninami moje czwórki wciąż tam są… 😉 >.

– Co to masz takie kolorowe?
– Rozpiska treningów.
– I co tam masz, bo nie chce mi się ubierać okularów?
– No np. jutro 4 km w tempie 4:50, potem zabawa biegowa, czyli 6x 6 minut w tempie ~4:00 z 3 minutową przerwą, a potem…
– No tak, wszystko zrozumiałam.
– A gdzie teraz pobiegniesz?
– W Pszczynie.
– Kiedy?
– 5 czerwca.
– I na ile?
– 10 km.
– A to tam też na 10 km?
– Też.
– I ile Ci to zajmie? Ponad 40 minut?
– Mam nadzieję, że mniej niż 38 minut…
– To my nawet lodów nie zdążymy zjeść na rynku?
– Nie no, z lodami to Wy sobie dobrze radzicie.
– W sumie tak… zawsze możemy wziąć gałki na wynos.